czwartek, 8 lipca 2010

Powrót

Trzy tygodnie zleciały jak z bicza strzelił. Wyjazd rozklekotaną, ale wciąż w pełni sił życiowych, emką do Darłowa, kąpiel w zimnym Bałtyku, truskawki, pływanie kajakiem po Odrze, 35 stopni w cieniu i pot we wszystkich możliwych zakamarkach ciała. Ramiona Mamy i uśmiech Ojca. Spotkanie z Najukochańszą Siostrą.
Najukochańsza Siostra napędziła mi wielkiego stracha z wielkimi oczami, ale również tchnęła we mnie pewien spokój. Pewność, że jest w Swoim Miejscu. Że nie czuje się, jak ja, wyrwana z ziemi i rzucona w jakąś przypadkową sytuację liryczną, lecz wrosła korzeniami w ziemię.
Tak szybko minął te czas, pozostawiając wielki, ogromny niedosyt, choć jeszcze lecąc do Dublina cieszyliśmy się z T., że dane nam były te trzy tygodnie pełne namacalnego piękna, wrażeń i poczucia bezpieczeństwa.
A potem nagle lądowanie, brak słońca i deszcz na powitanie, jak jakaś odgórna reprymenda za niekontrolowany odlot w krainę marzeń.
Ilekroć wracam z tak daleka do domu rodziców, tylekroć mam ochotę ukraść jakiś kawałek Polski dla siebie, spakować go w walizkę i przywlec do śmierdzącej brudnym pieniądzem Irlandii, by zasadzić w ogródku przed domem, pomiędzy grządkami marchwi i pietruszki.
Pozostaną jednak tylko zdjęcia. Jeszcze przez jakiś czas będę tylko gapić się na nie i przeglądać strony linii lotniczych, planując kolejną wizytę.
Kolejną ucieczkę z pieprzonego Alcatraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz