niedziela, 12 czerwca 2011

Edit

Przygotowania nabierają rozpędu, a w moim pokoju w Birmingham trwa pakowanie. Rzeczy które zabieram, rzeczy które wysyłam i rzeczy które zostawiam tu do jesieni. Próbuję się zmieścić w trzydziestokilowej paczce. Książki, przewodniki, ciuchy, aparat (Canona wysyłam, Nikona biorę ze sobą do samolotu).

W połowie pakowania dociera do mnie, że książki zajmują 80% przewidywanej wagi paczki. Zapada wyrok: Charles D., Jane A. oraz Oscar W. pozostają w swojej ojczyźnie. Pojadą ze mną za rok.
Za rok o tej porze mam nadzieję planować następną wyprawę i zabrać wszystkie moje duchy w podróż ostatecznego powrotu.

A w wyprawie pod roboczym, wybitnie nieoryginalnym tytułem 'Bałkany 2011', nastąpiły zmiany dość znaczące. Początkowo po zjechaniu Ukrainy, Naddniestrza, Rumunii i Bułgarii mieliśmy tylko wpaść do Istambułu, oblecieć z 200 km wokół komina i jechać do Grecji. Teraz z Bułgarii jedziemy tureckim wybrzeżem Morza czarnego do Gruzji, wracamy natomiast przez Kapadocję, Milet i Troję znów do Bułgarii, by tam przekroczyć granicę z Serbią i przejechać nią do Kosowa. Reszta trasy zgodnie z planem, tylko w związku z tą Turcją, z jej całej przejechaniem jakiś taki niepokój mię ogarnął...

Że może nie starczy nam na paliwo. Że utkniemy tam o 5-6 dni dłużej, niż byśmy chcieli. Że właśnie w tej Turcji Setka się rozkraczy, powie nam "nie" i dalej nie pojedzie. Nie mam tego typu obaw odnośnie do Gruzji, mimo że dalej, mimo że już w Azji. Nie wiem, czemu.
Może dlatego, że mniejsza niż ta Azja Mniejsza :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz