Miewam ostatnio sny apokaliptyczne. Nie w znaczeniu, w którym występuje apokalipsa w doktrynie chrześcijańskiej czy judaistycznej, lecz najbardziej potocznym, oznaczającym - popularny ostatnio za sprawą luk w dokumentacji Majów - "koniec świata", ze wskazaniem na jakąkolwiek bądź jego przyczynę.
Ostatni z tych snów zainspirowany był filmem, od oglądania którego odstraszał mnie już sam tytuł. O ile potrafię strawić produkcje science-fiction (może przez niegdysiejsze zamiłowanie do fantasy, a może fakt, iż wychowałam się na trylogii "Gwiezdnych wojen") typu: "Otchłań" Camerona (który notabene współtworzył "Star Wars") czy wzruszający "Kokon" z 1985, o tyle coś o tytule "Wojna światów" budziło moje wyraźnie pejoratywne skojarzenie z młócką w rodzaju "Dnia Niepodległości". Stary, przewidywalny schemat: 1) kosmici lądują gdzieś w Stanach Zjednoczonych (gdzieżby indziej!), 2) spośród spanikowanego tłumu hamburgerożerców wyłania się jeden dzielny wojownik (zwykle jakiś tatuś albo weteran z Wietnamu, żeby było patriotycznie i rodzinnie), który postanawia stawić czoło zaawansowanemu technicznie najeźdźcy, 3) wreszcie ratuje ludzkość i cała planeta oddycha z ulga.
Otóż, bez zbędnego pieprzenia: podczas burzy z piorunami następuje awaria elektryczności i ładowania w samochodach, a spod ziemi zaczynają wychodzić ogromne "chodziki" z aparatem rażącym, strzelając do ludzi. Bohaterowie (vide: schemat) uciekają jedynym działającym wehikułem - (a to ci niespodzianka, ze też akurat oni go znaleźli!). Oczywiście, "chodzików" są setki, tysiące. Masy rzucają się na oślep przed siebie i po trupach torują sobie drogę ucieczki, której nie ma. Łaziki za pomocą długich macek porywają co bardziej apetyczne jednostki do góry i umieszczają w koszyczku stanowiącym zasobnik, z którego w razie potrzeby zasysają człowieczka by wyssać zeń zapasy hemoglobinki.
W skrócie - giną miliony ludzi, trup płynie rzekami, miasta pustoszeją, nie ma dokąd uciec, wszystkie siły militarne są bezradne, ciekawskie łaziki sondują każdy możliwy zakątek w poszukiwaniu ocalałych.
Dlaczego piszę o "Wojnie światów", skoro to kolejny film powielający schemat?
Otóż, właśnie dlatego, że owa produkcja ten schemat powiela tylko w sensie typologii bohaterów.
Co natomiast wnosi nowego? Co sprawia, ze ten film zapada w pamięć bardziej niż inne produkcje z serii "inwazja UFO"?
Otóż tym decydującym czynnikiem jest lęk.
Autentyczny lęk egzystencjalny, który widz odczuwa oglądając tę produkcję. Poczucie bezbronności. I mówię to ja, fanka von Triera, Kusturicy, Aronofsky'ego.
Po pierwsze - najeźdźca nie przybywa "skądś". Nie. Machiny, które tępią ludzkość jak tępi się mrówki, wyłażą spod ziemi, gdzie czekały tysiące lat na odpowiedni moment, by wyjść i zmieść nas z powierzchni ziemi. Żyliśmy cały czas nieświadomi zagrożenia, które czyhało pod ziemią.
Po drugie - wbrew tytułowi, "wojny" nie ma.
Jest eksterminacja - to słowo pada nawet w filmie. Tępią nas jak szkodniki.
Nie ma nawet mowy o pozornym choćby zrównaniu sił. 'We're fucked up' chciałoby się rzec i święta racja. Rachityczne "chodziki" człapią i strzelają sobie do pojedyńczych, umykających jednostek. Stwierdzenie "nie mamy żadnych szans" jest jedyną realistyczną oceną sytuacji. Gatunek ludzki skazany na wymarcie.
Pod koniec filmu napotykają na rozpadające się wraki "łazików". Co się okazuje? Obcy nie są odporni na działanie mikrobów (dokładnie nie usłyszałam jakich, oglądałam w oryginale), jakichś mikroorganizmów będących we florze naszego ekosystemu. Nie chce się krzyczeć "Hurra". Bo nie było zwycięstwa. Oni przegrali, ale my nie wygraliśmy. Nie mieliśmy żadnych szans. Mieliśmy po prostu szczęście.
Do obejrzenia (chciałam tu użyć synonimu słowa "lektura", jako nazwy czynności, ale nie wiem, jaki miałoby ono odpowiednik odnośny do kinematografii) nie zachęcam ani nie zniechęcam. Powyższy wpis popełniłam w ramach serii "ciekawostki przyrodnicze".
Odkurzacz pamięci
14 lat temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz