Tyle wystarczy, by wypłakać się za wszystkie czasy, za całe zło, nawet gdy pretekst jest jeden. Bo przecież tylko pretekstu potrzeba, by znów zacząć się użalać nad "życiem kureskim", nie spać do 4:00, szlochając albo o 4:00 się na szlochanie budzić. Płacz ze zgrzytaniem zębami i wbijanie palców w poduszkę. Do tego papierosy (po miesiącu odwyku), palone z oszczędności na dwa razy, po połowie i szklanka wina, żeby przymuliło i organizm niepokorny zechciał w końcu przyznać, że pospałoby się te osiem godzin zamiast czterech.
Zmartwychwstanie nastąpiło kilka dni temu, sprowokowane marchewką na kijku, której to wizja pobudziła krążenie i oto wpłynęłam na żywego przestwór oceanu.
W wyniku przebytej jednak niedawno śmierci nadrobiłam zaległości względem kina francuskiego i włoskiego sprzed 2-3 dekad. Czy było to doświadczenie wzbogacające? Na pewno. Czy przyjemne - tu można by polemizować...
Do zapoznania się wyrywkowo z twórczością Catherine Breillat, skłonił mnie arcyciekawy tytuł jej najgłośniejszego (nie - najlepszego) filmu, "Anatomia piekła". Jako że piekło jest niewyczerpanym w literaturze i sztukach wizualnych tematem, a moja fascynacja wielopłaszczyznowością tego pojęcia i jego semantyką sięga czasów zamierzchłych, chociażby z uwagi na to, że zdaniem kilku osób tam właśnie trafię, postanowiłam poznać kolejną jego odsłonę.
I cóż mamy w "Anatomii piekła"? Mamy nieszczęśliwą kobietę (a jakże), która odczuwa niedosyt dowartościowania, w związku z tym płaci przygodnie napotkanemu mężczyźnie za oglądanie jej. Spotykają się w dość oszczędnym wnętrzu przez cztery noce. Cóż, o tym, co z tych spotkań wynika - a wynika nie tylko seks - nie będę pisać. Wspomnę tylko, że drugą główną rolę gra aktor filmów porno, Rocco Sifreddi, w związku z tym chyba domyślamy się, czego można się na ekranie spodziewać. Dodam jeszcze, że poznamy nowe zastosowanie sprzętu ogrodowego i przepis na awangardowego drinka.
Moja recenzja? Film określany jako najlepszy w twórczości pani reżyser. Ja go określam jako feministyczne pseudofilozofowanie. Z tego też powodu moja ocena jest okołośrednia, z tendencją dążącą ku jedności.
Pozycja obowiązkowa dla tych, którzy lubią pochwalić się znajomym, że widzieli kontrowersyjny film i dostrzegli w nim niedostrzegalne. Patrz: forum Filmwebu.
Przerywnik dla pani Breillat, albowiem teraz na scenę wkracza "Salo, czyli 120 dni sodomy". Ależ tak, ze mną wszystko w porządku! Dobór repertuaru nie był przypadkowy.
Kilka lat temu wpadła mi w ręce książka o tym tytule, której autorem jest nie kto inny, jak sam Donatien Alfonse François de Sade. Lektura znośna, przede wszystkim dla eks-studentki filologii polskiej, jezyk stanowi tu gratkę. Otóż, mili państwo, dzisiaj już nikt nie pisze o miłości tak, jak pan de Sade pisał o jedzeniu gówna. W "120 dniach" są bardzo szczegółowe opisy czynności, zaiste, odpychających, obrzydliwych, na myśl o których statystycznemu Kowalskiemu, kolokwialnie mówiąc, gały by z orbit wypadły. Jest więc sodomia, jest kazirodztwo, jedzenie ekskrementów i ogólnie perwerka. I oto nagle na pomysł zekranizowania tego dziełka wpada twórca "Dekameronu" i "Króla Edypa".
Cóż więc z filmem? Otóż, u Pasoliniego jest to wszystko. Jedynie dwie najbardziej drastyczne sceny wycięto, w związku z tym film miast 117, trwa 111 minut. Na próżno szukać pełnej wersji. W 40 krajach film jest do dzisiaj zakazany. Ewenementem jest w tej kwestii Japonia, bowiem tylko tam wyświetlono pełną wersję. Jakoś mnie to akurat nie dziwi.
Wrzawy wokół tej produkcji przysparza również fakt, iż Pasolini został krótko przed premierą filmu zamordowany.
Nie jest to film dla każdego. Nie polecam na problemy z trawieniem, albowiem mimo kilku wyciętych scen, film nadal chwilami jest nie do zniesienia, a zakończenie jego obejrzałam tylko kątem oka, które już samo się zbuntowało.
Pomimo okrucieństwa obrazu, całej ohydy i zepsucia tam ukazanego, film odczytałam jednak pozytywnie. W żadnym wypadku pod względem estetycznym, albowiem zarówno obraz, jak i ścieżka dźwiękowa pozostawiają wiele do życzenia (rok 1975, nie oczekujmy cudów), to jednak jest to armata wymierzona w faszyzm. Cały metakontekst tego filmu to rozprawienie się za pomocą symboli z ideologią.
Czy polecam? Nie polecam. Warto obejrzeć tylko jako ciekawostkę 'przyrodniczą', natomiast gwarantowane silne emocje tylko o nacechowaniu jak najbardziej negatywnym.
Powracamy teraz jeszcze na moment do pani Breillat, w związku z filmem "Młoda dziewczyna" (fr. Une vraie jeune fille). Opowieść o dorastaniu i tu mogłoby się zanosić na tuzinkowa produkcję z pierwszymi miesiączkami, pocałunkami i buntem przeciw rodzicom, jednak pani Breillat postanowiła sprowadzić skomplikowane początki dojrzewania do problemów waginy. Freud byłby zachwycony. A ja nie jestem, bo nie lubię feministek.
Za to lubię muzykę francuską i królestwo za słodką, filigranową pioseneczkę "Suis-je une petite fille" z filmu!
Recenzja - dla entuzjastek jeżdżenia na rowerze bez majtek i miłośników filmów o bardzo specyficznym zabarwieniu erotycznym.
Może ja jednak wrócę do mojego Gatlifa...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz