Mieszkanie zatonęło w ciszy, której nie da się zagłuszyć muzyką. Muzyka to dźwięk martwy, automatyczny odczyt z systemu zero-jedynkowego, który nijak nie zastępuje odgłosu kroków, słów i oddechu.
W poniedziałkowy wieczór wracam z pracy, przemoczona do suchej nitki i siadam przy grzejniku. Włączam film, żeby coś gadało. Śpię cztery godziny. Rano wstaję z potwornym bólem głowy i wiem już, że to choroba.
Cały dzień mówię sobie, że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie i wytrwam. Zajmuję się więc książką, ale czytam jedną stronę dziesięć minut. Gotuję rosół, który będę potem jeść następne pięć dni. Cisza jest tak głośna, że pulsuje mi w uszach. Po pracy kładę się do łóżka, z którego wywalają mnie wymioty. Rzygam na podłogę. Wycieram. Rzygam do sedesu. Zaparzam herbatę i kładę się do łóżka. Mam gorączkę: 38,5. Rzygam jeszcze parę razy do miski, którą przezornie stawiam koło łóżka. Czuję się źle, więc ryczę. Zmęczona, w końcu zasypiam nad ranem.
Środa to półgodzinna mobilizacja. Rozmowa o pracę. Idę, odbywam, wracam, kładę się do łóżka. Na dworze chłód, wilgoć i nie ma słońca. "Jeśli będzie padało, to wrócę wcześniej, może już w czwartek".
Oby padało.
Ale na irlandzką pogodę nigdy nie można liczyć, gdy jest potrzebna.
O 23:40 mam 38,8. W ciągu godziny temperatura dobija do 39 stopni. Słyszę wyraźne kroki. Ktoś jest za ścianą. Nie w sąsiednim mieszkaniu, na zewnątrz. Wydaje mi się, że słyszę oddech, ale tłumaczę sobie, że to przez gorączkę. Nie można słyszeć oddechu przez mur. Moje zmysły płatają mi figla pod wpływem temperatury. Na zewnątrz nikogo nie ma, a ja mam znów stany lękowe. Nigdy sobie z nimi nie radzę. Racjonalizacja wydaje się prosta do przeprowadzenia, ale nie idzie mi zbyt dobrze, więc zapalam wszystkie światła i nie wyłączam ich do rana. Ryczę. Albo oczy mi łzawią od gorączki, sama nie wiem.
Nie napiszę: "Jestem chora, okropnie się czuje. Czy mógłbyś wrócić wcześniej?". Nie napiszę nic, bo to byłoby znów zbyt żałosne. Jeśli napiszę, będzie wściekły. Będzie wściekły, że zepsułam mu wyjazd, że pewnie specjalnie się rozchorowałam, żeby udaremnić mu próbę odseparowania się od mojej osoby choć na chwilę. Obiecuję sobie i odkładam telefon. Późno w nocy uświadamiam sobie, że nic od poprzedniego dnia nie jadłam.
Czwartego dnia cisza udowadnia mi, że nie pójdzie tak łatwo i wygrywają ze mną 1:0 myśli S., które zapijam drugą butelką Casillero del Diablo i Smirnoffem. Nie znoszę wódki, ale mam nadzieję zasnąć. O 2:30 znów wymiotuję. Tym razem nie wiem, czy przez chorobę (39,2), czy przesadziłam z alkoholem. Jestem na siebie zła. Zła, że nie umiem być w samotności. Zła, że nieobecność interpretuję jako opuszczenie, a nie jako deficyt obecności. Telefon milczy.
Łudzę się, jak ostatnia idiotka, że nie dzwoni, choć miał, bo chce mi zrobić niespodziankę i wróci wcześniej. Podświadomie cały czas nasłuchuję. Słyszę gdzieś silnik motoru, ale to nie ten. Ale powoli wszystkie takie odgłosy stają się podobne do tego dźwięku. Wariuję.Znów ryczę.
Rano budzę się i znów nasłuchuję. Wyrzucam butelki w krzaki i idę do pracy. Nie mam już gorączki, być może dzięki zażyciu wszystkich gripexów świata. Dzwoni po południu. Mówi, że może wróci w sobotę. Że pójdą z bratem na ryby rano i pod wieczór będzie. Zadzwoni jeszcze później. Co za ulga. Ucieszona jak jasna cholera, wracam do domu i otwieram wino.
Nie dzwoni.
Znów mam w piersi ten sam, co zwykle, kamień. Boli mnie w okolicy serca. To takie niesprawiedliwe, że nie mogę tego wyrzucić, wyartykułować z siebie.Żeby po prostu przestało.
Ryczę do poduszki i przytulam się do bluzy, którą zostawił. Jeszcze trochę nim pachnie. Nie jestem warta tego, żeby przyjechał wcześniej, chciał się ze mną położyć do łóżka i przytulić. Woli iść na ryby, koncert, chlanie. Bo tam mnie nie ma, tam nie czepiam się go jak pająk i nie zasypuję swoją upierdliwą miłością.
Kiedy dzwoni rano, mówi, że będzie w niedzielę i mówi to wesołym, niefrasobliwym tonem. Dlaczego zawsze to robi? Zawsze wesoły i zadowolony z siebie mówi, że wróci później i na tle jego wesołości mój wisielczy ton wydaje mu się czymś dziwnym, choć wie, że czekam cały czas i nasłuchuję jak ten pies u drzwi. "Co robiłaś?"
A co miałam robić? Przy moim bujnym życiu towarzyskim został mi komputer i gapienie się w sufit. Przeryczałam i przepiłam cały tydzień. Jak dziecko. Z problemem alkoholowym.
Zawsze, gdy jestem smutna, pyta, czy mam depresję, tak jakby to był stan porównywalny z gorszym humorem. Tak, mam depresję, mniej więcej połowę swojego żałosnego życia i doskonale wie o tym. Sam do niedawna zmagał się z tym, więc wie doskonale, jakie myśli nachodzą człowieka, gdy zostaje sam. A mimo to wciąż te głupie pytania. "Jesteś zła?", "Jesteś smutna?". "DALEJ jesteś smutna?".
Tak, jestem. Nie umiem juz być bez Ciebie, nie umiem Ciebie zamienić na koncert i tygodniową przejażdżkę, tak jak Ty mnie. Mam myśli poplątane w głowie. Myśli złe, myśli najgorsze z możliwych. Myśli, które odchodzą, kiedy wygłupiamy się i śmiejemy, kiedy czuję, że naprawdę JESTEŚ ze mną, bo tego właśnie chcesz.
Myśli, które wracają zawsze, gdy zapada cisza.
W poniedziałkowy wieczór wracam z pracy, przemoczona do suchej nitki i siadam przy grzejniku. Włączam film, żeby coś gadało. Śpię cztery godziny. Rano wstaję z potwornym bólem głowy i wiem już, że to choroba.
Cały dzień mówię sobie, że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie i wytrwam. Zajmuję się więc książką, ale czytam jedną stronę dziesięć minut. Gotuję rosół, który będę potem jeść następne pięć dni. Cisza jest tak głośna, że pulsuje mi w uszach. Po pracy kładę się do łóżka, z którego wywalają mnie wymioty. Rzygam na podłogę. Wycieram. Rzygam do sedesu. Zaparzam herbatę i kładę się do łóżka. Mam gorączkę: 38,5. Rzygam jeszcze parę razy do miski, którą przezornie stawiam koło łóżka. Czuję się źle, więc ryczę. Zmęczona, w końcu zasypiam nad ranem.
Środa to półgodzinna mobilizacja. Rozmowa o pracę. Idę, odbywam, wracam, kładę się do łóżka. Na dworze chłód, wilgoć i nie ma słońca. "Jeśli będzie padało, to wrócę wcześniej, może już w czwartek".
Oby padało.
Ale na irlandzką pogodę nigdy nie można liczyć, gdy jest potrzebna.
O 23:40 mam 38,8. W ciągu godziny temperatura dobija do 39 stopni. Słyszę wyraźne kroki. Ktoś jest za ścianą. Nie w sąsiednim mieszkaniu, na zewnątrz. Wydaje mi się, że słyszę oddech, ale tłumaczę sobie, że to przez gorączkę. Nie można słyszeć oddechu przez mur. Moje zmysły płatają mi figla pod wpływem temperatury. Na zewnątrz nikogo nie ma, a ja mam znów stany lękowe. Nigdy sobie z nimi nie radzę. Racjonalizacja wydaje się prosta do przeprowadzenia, ale nie idzie mi zbyt dobrze, więc zapalam wszystkie światła i nie wyłączam ich do rana. Ryczę. Albo oczy mi łzawią od gorączki, sama nie wiem.
Nie napiszę: "Jestem chora, okropnie się czuje. Czy mógłbyś wrócić wcześniej?". Nie napiszę nic, bo to byłoby znów zbyt żałosne. Jeśli napiszę, będzie wściekły. Będzie wściekły, że zepsułam mu wyjazd, że pewnie specjalnie się rozchorowałam, żeby udaremnić mu próbę odseparowania się od mojej osoby choć na chwilę. Obiecuję sobie i odkładam telefon. Późno w nocy uświadamiam sobie, że nic od poprzedniego dnia nie jadłam.
Czwartego dnia cisza udowadnia mi, że nie pójdzie tak łatwo i wygrywają ze mną 1:0 myśli S., które zapijam drugą butelką Casillero del Diablo i Smirnoffem. Nie znoszę wódki, ale mam nadzieję zasnąć. O 2:30 znów wymiotuję. Tym razem nie wiem, czy przez chorobę (39,2), czy przesadziłam z alkoholem. Jestem na siebie zła. Zła, że nie umiem być w samotności. Zła, że nieobecność interpretuję jako opuszczenie, a nie jako deficyt obecności. Telefon milczy.
Łudzę się, jak ostatnia idiotka, że nie dzwoni, choć miał, bo chce mi zrobić niespodziankę i wróci wcześniej. Podświadomie cały czas nasłuchuję. Słyszę gdzieś silnik motoru, ale to nie ten. Ale powoli wszystkie takie odgłosy stają się podobne do tego dźwięku. Wariuję.Znów ryczę.
Rano budzę się i znów nasłuchuję. Wyrzucam butelki w krzaki i idę do pracy. Nie mam już gorączki, być może dzięki zażyciu wszystkich gripexów świata. Dzwoni po południu. Mówi, że może wróci w sobotę. Że pójdą z bratem na ryby rano i pod wieczór będzie. Zadzwoni jeszcze później. Co za ulga. Ucieszona jak jasna cholera, wracam do domu i otwieram wino.
Nie dzwoni.
Znów mam w piersi ten sam, co zwykle, kamień. Boli mnie w okolicy serca. To takie niesprawiedliwe, że nie mogę tego wyrzucić, wyartykułować z siebie.Żeby po prostu przestało.
Ryczę do poduszki i przytulam się do bluzy, którą zostawił. Jeszcze trochę nim pachnie. Nie jestem warta tego, żeby przyjechał wcześniej, chciał się ze mną położyć do łóżka i przytulić. Woli iść na ryby, koncert, chlanie. Bo tam mnie nie ma, tam nie czepiam się go jak pająk i nie zasypuję swoją upierdliwą miłością.
Kiedy dzwoni rano, mówi, że będzie w niedzielę i mówi to wesołym, niefrasobliwym tonem. Dlaczego zawsze to robi? Zawsze wesoły i zadowolony z siebie mówi, że wróci później i na tle jego wesołości mój wisielczy ton wydaje mu się czymś dziwnym, choć wie, że czekam cały czas i nasłuchuję jak ten pies u drzwi. "Co robiłaś?"
A co miałam robić? Przy moim bujnym życiu towarzyskim został mi komputer i gapienie się w sufit. Przeryczałam i przepiłam cały tydzień. Jak dziecko. Z problemem alkoholowym.
Zawsze, gdy jestem smutna, pyta, czy mam depresję, tak jakby to był stan porównywalny z gorszym humorem. Tak, mam depresję, mniej więcej połowę swojego żałosnego życia i doskonale wie o tym. Sam do niedawna zmagał się z tym, więc wie doskonale, jakie myśli nachodzą człowieka, gdy zostaje sam. A mimo to wciąż te głupie pytania. "Jesteś zła?", "Jesteś smutna?". "DALEJ jesteś smutna?".
Tak, jestem. Nie umiem juz być bez Ciebie, nie umiem Ciebie zamienić na koncert i tygodniową przejażdżkę, tak jak Ty mnie. Mam myśli poplątane w głowie. Myśli złe, myśli najgorsze z możliwych. Myśli, które odchodzą, kiedy wygłupiamy się i śmiejemy, kiedy czuję, że naprawdę JESTEŚ ze mną, bo tego właśnie chcesz.
Myśli, które wracają zawsze, gdy zapada cisza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz