piątek, 7 maja 2010

Złośliwość przedmiotów martwych

Walka z komputerem to przeważnie rzecz z góry przegrana z zasady skazana na katastrofę. Przedmioty martwe w swej złośliwości lubią udowadniać nam, że nie jesteśmy tacy cwani jak nam się wydaje. Tak też i mój laptop postanowił udowodnić mi, że choćbym usunęła z powodzeniem partycje z Linuxem, to "to jeszcze nie koniec", że w moim toku myślenia jest luka. Tym sposobem, usunąwszy Grub2 pozbyłam się niechcący jakiejkolwiek możliwości rozruchu systemu i teraz muszę wytrzasnąć, chyba spod ziemi, płytę z Vistą, inaczej mogę pomachać ręką na pożegnanie 90 gb muzyki i 24 gb moich danych tekstowych, którymi zaczytywałam się w wolnych chwilach.
Zrobiłam sobie ogródek. Na skromnych dwóch metrach kwadratowych zrobiłam eleganckie grządki, pooznaczałam je patyczkami, by po kilku dniach odkryć, że do świeżo wysypanej ziemi srają mi koty. Nie jeden, nie dwa, lecz cztery. Coś mi się wydaje, że z nie będziemy już żyć w przyjaźni, przynajmniej do momentu, gdy wykluczą mój ogródek ze swojego terytorium.
A za oknem pogoda wiosennie niespokojna. A w nade mną widmo braku pieniędzy na bilet do Polski, który sobie już wyśniłam. Ostatni raz widziałam moją familię w sierpniu i chcąc, nie chcąc, stęskniłam się niemiłosiernie. Choć moją tęsknotę napędza raczej nie poczucie braku, dyskomfort deficytu bliskości, lecz świadomość upływającego wciąż czasu oraz faktu, że moi staruszkowie nie młodnieją, a ja drugu już rok spędzam za granicą.
Irlandia nigdy nie będzie moim domem. Jest jak bilet na autobus, który zgniotę w dłoni i wyrzucę, gdy tylko zobaczę swój przystanek. Wtedy wysiądę i wpadnę w ramiona polskich łąk i lasów jak Odyseusz w ramiona Penelopy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz