czwartek, 31 grudnia 2009

Lepszego

Czuję się staroroczna. Nigdy nie robiłam postanowień noworocznych, zawsze 1 stycznia był dla mnie tylko datą. Bo tak naprawdę poza datą nie zmienia się nic. Nie stajesz się inną osobą, świat nie zmienia się w tej jednej sekundzie na lepsze ani na gorsze, ludzie wokół ciebie nie stają się lepsi i trudno realnie oczekiwać jakiejkolwiek zmiany jako rezultatu samego "chcenia", czy też bardziej popularnego "szczęścia". Ale przyzwyczailiśmy się do istnienia tych, jakże użytecznych, tajemniczych przyczyn sprawczych i weszło nam w nawyk zrzekanie się części odpowiedzialności za swój los. Nawet skrajni racjonaliści nie wyzbędą się owego przyzwyczajenia, które człowiek ze swej natury posiada od czasów wspólnot plemiennych. Wierzymy w to, co chcielibyśmy, by było prawda. Tak jak widzimy to, co chcemy widzieć.
Kiedy wybiła północ, robiłam na O'Connel Bridge zdjęcia przy czasie B. Sypał śnieg i w ciszy niemal słyszałam szmer upadających płatków. Byłam zbyt zaabsorbowana wycieraniem pierścienia obiektywu, zbyt oddalona myślami od fizycznego punktu zaczepienia, zbyt pochłonięta grą świateł odbitych na powierzchni Liffey. Nawet nie odnotowałam faktu, że cały Dublin wznosił właśnie toasty i składał obie noworoczne życzenia.
Życzę sobie wszystkiego lepszego w Nowym Roku. Na najlepsze nawet nie liczę.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Artkuchnia

Sztuka współczesna jest jak zupa jarzynowa. Jak nie masz pomysłu na obiad, robisz zupę jarzynową i kombinujesz tylko, co by tam jeszcze dorzucić. Tak samo jest ze współczesnym malarstwem, rzeźbą, nawet modą. Jakby tu jeszcze udziwnić, żeby być oryginalnym? Dostrzegłam tę skłonność kiedyś w twórczości jednego z moich ulubionych polskich piosenkarzy i srodze się rozczarowałam. Ale tak jest ze wszystkim. "Czarny kwadrat na białym tle" - przedmiot mojej czterdziestopięciominutowej dyskusji z Platonem* - jest chyba kwintesencją tendencji spłycania wymagań percepcyjnych odbiorcy.
Koncept to tylko połowa sukcesu. A gdzie kunszt artysty? Gdzie środki wyrazu nieosiągalne dla nie-artysty? Pojęcie "talentu"? Otwórz słownik języka polskiego na którejkolwiek stronie, wybierz losowo kilka słów i zapisz, jedno nad drugim - otrzymasz wiersz.
Cummings - przykład delikwenta, który potrafił i powyższy przykład powielić, oprawić go w nietuzinkową formę zapisu, ale! klasycznie też potrafił coś stworzyć - jesteś, waćpan, rozgrzeszony. Odmaszerować.
A co z resztą artystycznej hołoty? Panie Coelho, czy wydawanie rokrocznie jednej książki, nie jest przypadkiem wyrazem niedbałości twórcy, bądź też tendencji manufakturalnych, a nie wyrazem nadzwyczajnej jego płodności? Chyba nawet - nareszcie - zauważyli to czytelnicy Pana. Szkoda, że nie księgarnie. Od czasów "Alchemika" nazwisko Pana sprzedawało się nadzwyczaj dobrze, za ciosem poszła też chyba część Pańskiej osoby... pluje Pan sobie teraz tylko w uśmiechnięta brodę, że nie Pan wpadł na "Kod Leonardo da Vinci" zapewne, jak Versace, że nie wynalazł jeansów.
Muzyka...
Gdzie przekaz? Bezkształtna masa słów, podparta kulawą melodią lansuje się na półkach jak gdyby była co najmniej nową "Desideratą" w wykonaniu Pavarottiego.
Gdzie dreszcz, gdzie zachwyt?
Tego brak właśnie.

Noś koszulkę z Marylin Monroe. Parasolkę - z Moną Lisą. Przecena sezonu.


* Platon to kolega z liceum.

wtorek, 24 listopada 2009

Masz ci bigos!

Natchnęło mnie na gotowanie. Znów, bo natchnienie owo nachodzi mnie dosyć często, choć po dwóch nieudanych podejściach do placka z owocami, mój kulinarny animusz podupadł. Cóż, wygląda na to, że muszę w swych wypiekach poprzestać na szarlotce - nigdy się nie psuje, a wszyscy się zajadają. Tak czy owak, obiektem dzisiejszego natchnienia kulinarnego jest nasza duma narodowa - bigos.
Mam w domu dwa rodzaje kapusty, wołowinę, pierś z kurczaka, grzyby, ziele angielskie, liść laurowy i pieprz. Nigdy jednak nie robiłam bigosu i nie mam pojęcia, od czego zacząć. Nie mając pod ręką Mamy, zapuszczam nura w google w poszukiwaniu procedury przeprowadzenia syntezy bigosowych składników. Spośród morza różnych przepisów i komentarzy do nich, wyławiam taką oto wypowiedź (literówki poprawiłam):

i jeszcze o grzybach zapomniałam. Mogą być świeże, suszone w
całości, a ja suszone rozdrabniam w młynku do kawy i wtedy wsypuję do
bigosu; jest smak a nic się nie poniewiera w kapuchach. Znajoma
dodaje jeszcze zasmażkę ale ona lubi OTTO.

czwartek, 19 listopada 2009

Bezpłodność

To stan umysłu. Jeden z wielu, dla których powymyślałam własne nazwy lub metafory z uwagi na nieprecyzyjność odpowiadających im pojęć medycznych. Pani P. sprawnie poukładałaby je wszystkie w szufladkach z odpowiednimi etykietami: stany lękowe, huśtawki nastroju, niska samoocena, dewaluacja otoczenia, myśli samobójcze. Pamiętam, że na forum BPD użytkownicy lubowali się w przyczepianiu sobie tych właśnie sformułowań. Może kiedyś napiszę o nich.
Bezpłodność mojego umysłu objawia się już od miesięcy. Kiedyś pisałam codziennie, o wszystkim. Teraz zebranie myśli w jeden, spójny wątek, zajmuje mi kilkanaście minut, nierzadko muszę uciekać się do pomocy kartki papieru. Nie oszukuję się, że to przez lekarstwa. Nie biorę jakiejś kosmicznej dawki, dopiero wskoczyłam na 50 mg, a mam dojść do 100 w przeciągu dwóch tygodni. Przyspieszam to trochę, bo wpadam w panikę. Nie odczuwam poprawy i boję się myśli S. W ulotce była wzmianka, że lek może powodować znaczne pogorszenie pamięci krótkotrwałej - i powoduje. Nie pamiętam, jakie zadałam pytanie, gdy ktoś mi odpowiada. Nie wiem, czy jadłam już obiad, czy nie. To przy jakiej ulicy był ten hotel?
To nie jest drażniące. To już jest wkurwiające. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez kalendarza. Kiedyś po całym roku użytkowania miałam w nim same puste kartki. Tegoroczny jest cały zapisany i brak w nim już miejsca.
A ja chcę pisać. I marzę o tym, żeby znów studiować. Dlaczego nie poszłam na filozofię, jak chciałam, dlaczego pozwoliłam Matce przekonać się do anglistyki? Znów obarczam ją za to winą, a tak naprawdę, to moment wyboru kierunku studiów nastąpił przecież w bardzo krótkim terminie po moim wyjściu ze szpitala. Było mi wszystko jedno, nie chciałam żyć. Więc moja wina i powiedzmy to głośno.
Ale chcę studiować. Jestem szczęśliwa, kiedy się uczę. Cóż, kiedy umysł bezpłodny, jałowy? Cóż, kiedy odkładam nie Heideggera, nie Fichtego, lecz zwykłą Gretkowską, bo po dwóch linijkach, nie wiem już, co czytam? Albo jedna z myśli natrętnych przyciąga wraz z sobą Krewnych-i-znajomych, więc zaraz myśli natrętnych kołowrotek, węzeł gordyjski. I mimo tego żadna nie zatrzymuje się we mnie wystarczająco długo, żebym choć zdążyła sięgnąć po długopis...
I to już pojawia się 'nerwoza'.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Mój wybieg

Brak ciszy i zawracanie głowy bzdurami. Mojej głowy, przez osoby trzecie. Nie sprzyja koncentracji i powoduje marnotrawienie energii życiowej na irytację.
Krajobraz za moim oknem to widok na coś, co jest nazywane przez domowników ogródkiem, w praktyce zaś jest kawałkiem betonu otoczonego z czterech stron murem Okno stanowią w zasadzie podwójne, szklane drzwi, zajmujące niemal całą ścianę ewakuacyjną pokoju. W moim odczuciu wstawienie takiego okna powinno wiązać się z obietnicą wspaniałego za nim obrazu. To, co jednakże widzę codziennie po przebudzeniu jest metaforą wolności utraconej. Oto kolejna dusza zamurowana została żywcem. Kolejna nadzieja została uwięziona z daleka od słońca. Tylko że Dublin rzadko oferuje słońce. Rzadko też oferuje posmak "zielonej Irlandii", który to slogan skusił wędrowca do przybycia w jego stęchłe mury w poszukiwaniu... No właśnie, czego? Pragnęłam właśnie tej zieleni. Pragnęłam czystego powietrza i przestrzeni. Wędrówek. Dałam się natomiast zamknąć w hermetycznym pudle pełnym krzyczących ludzi i piętrzących się śmieci.
Co za ironia.
Człowiek z własnej woli zapętlił się w wiązkę czynników, przed którymi uciekł.
W tym chaosie ostoją pozostają jedynie książki. Oprócz 'Conoscere Italiano' i Coplestona chciałam zaprosić do siebie Antyturystę. Niestety, nie mogłabym tu kupić wersji szeleszczącej, pozostała mi więc forma audiobooka, a dokładniej - trójkowej audycji radiowej, którą przywłaszczyłam sobie z Chomika. Książkę czytają - nieudolnie - Rafał Maćkowiak i Agata Buzek. Niestety, narracja jest na tyle odstraszająca, że już po kilku minutach przerwałam odtwarzanie. Chyba jednak dane mi będzie poczekać.
Co z planami zdjęciowymi? Cóż, ostatnim słonecznym dniem była sobota. Akurat był u mnie T., więc zrobiliśmy sobie spacer do portu. Dzisiaj słońce świeciło może przez 15 minut, a argument, który miał uzasadnić konieczność mojego wyjścia z domu - wyrobienie numeru PPS umarł śmiercią naturalną z powodu zaginięcia w domu umowy najmu mieszkania, w którym ostatnimi czasy rezyduję, a która jest konieczna do załatwienia tej formalności.
Tak więc ściany, sufit, podłoga, ściany...

wtorek, 10 listopada 2009

Kościół i jego obrońcy

Pół dnia spędziłam na wojnie religijnej toczącej się na łamach internetowego serwisu aktualności WP pod wpływem artykułu na temat wprowadzenia zakazu wieszania symboli religijnych w placówkach publicznych. Mariusz Agnosiewicz (redaktor naczelny Racjonalisty) w bardzo rzeczowy sposób wyłożył podbudowę ideologiczną koniecznej do przeprowadzenia sekularyzacji szkół i urzędów. Bez cienia wątpliwości, neutralność wyznaniowa nie jest domeną naszego kraju, ale zadziwiło mnie, do jakich komentarzy posunęli się internauci, którzy nie poprzestali na swych zwyczajowych, wielce adekwatnych aluzji do "komuny", o, nie! Fala wzburzenia spowodowała tendencję solidarności narodowej "prawdziwych Polaków", a niektórzy autorzy wręcz sugerowali istnienie tajnego sojuszu między ateistami, homoseksualistami i syjonistami. Ale to mogło być jeszcze w jakimś stopniu śmieszne, przerażające natomiast były ścieżki, którymi kroczyła owa bezbrzeżna mądrość objawiona. Ścieżki owe wiodły między innymi do absurdalnych sofizmatów typu: "Jeśli krzyż jest symbolem istnienia Boga, to brak krzyża jest symbolem nieistnienia Boga! Więc ściana bez krzyża jest symbolem ateizmu!" albo też "Ateizm jest również wiarą. Jest to wiara w nieistnienie Boga"
Koń by się uśmiał, ale co poradzić? Boli nie tylko kulawa logika, boli cała wściekłość tkwiąca w społeczeństwie, które wciąż na każdą bodajże wzmiankę o ateistach i jakichkolwiek ich zaistnieniu w życiu publicznym reaguje narodowowyzwoleńczym wręcz buntem i wyciąga oręż walki przeciw sługusom Szatana. Swoją drogą, ciekawe, że większość z nich słowa "ateista" nie rozumie. Biorą nas za jakichś innowierców, odłam protestancki, sektę.
Korzystając z okazji, wytknęłam parę sylogizmów, ale moja wiara w polskie społeczeństwo podupadła. Przypomniałam sobie, dlaczego nie oglądam wiadomości z Polski.
Ale to była druga część dnia, pierwszą albowiem spędziłam na włóczędze po centrum Dublina, fotografowaniu ulicznych grajków oraz wnętrza, uwaga... "Kościoła Chrystusowego"! Cóż, budowla to wielce okazała, wzniesiona w 1038 roku. Bilet kosztował 6 euro, które z bólem serca - czując uporczywe burczenie w brzuchu - zamieniłam na godzinną wycieczkę po obiekcie. Jako że w krypcie Kościoła obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania, musiałam wytłumaczyć miłemu panu, iż wchodzę tam uzbrojona w aparat analogowy, niezaopatrzony w lampę błyskową, w wyniku czego zezwolenie na dokumentację uzyskałam.
Wbrew moim oczekiwaniom, w krypcie nie było ani śladu trupa, jedynie płyty nagrobne, w wyniku którego to niezaspokojenia moich nekrowizualnych żądz, jako następny cel obrałam Katedrę Świętego Patryka. Plan działania na najbliższe dni wygląda następująco:
Dublin Northside,
St Patrick's Cathedral,
Dublin Port

Good luck to myself

sobota, 31 października 2009

Wielokropki

Był taki moment na promie, że pomyślałam, dlaczego by nie zakończyć tego już teraz. Bez ofiarowywania sobie kolejnych złudzeń. Mogłabym po prostu zamknąć oczy i przechylić się przez burtę. A jednak tego nie zrobiłam. Wciąż nie wiem, dlaczego.

Zmiana miejsca.
Kolejna migracja, kolejna ucieczka "od" i "do". Za mną wspomnienia wybrzeży Francji, spacer dookoła Mont Saint Michel i chwile, gdy czułam się zreanimowana. Muszelki na biurku. Przede mną monitor komputera wrzeszczący ogłoszeniami o pracy i swoją bezosobowością. Półmrok pokoju obcego mieszkania, oddechy śpiących obcych ludzi. Leitmotiv czarnej dziury mych bebech, w miejscu gdzie gnieździ się serce wypatroszone kłęby sierści i zmartwiały naskórek, który kiedyś nosiłam.

Dzień, w którym spaliłam pamiętniki i zdjęcia był ostatnim dniem życia Magdy jako Magdy, w jej pierwotnym kształcie. Z popiołów powstała Magda-vendetta, Magda, która nie wybacza, nie zapomina, która odpycha i nie wierzy. Magda smutna swoim magdowatym spojrzeniem pełnym znaków zapytania i wielokropków. Nawet przez dziurki w nosie wychodzą mi te znaki przestankowe jak upierdliwe przypomnienie substancji składowych i ich zastosowania.
Znów ten sam, co kilka dni wcześniej, niepokój.