poniedziałek, 19 lipca 2010

Poezja prozą

Pochłaniam Stasiuka.
Nie, nie czytam. Pochłaniam.
Jak waleń pochłania ławicę małych rybek, tak ja pochłaniam litery, wyrazy, nawet znaki przestankowe z odmętu "Jadąc do Babadag". Zawsze chciałam Tam pojechać. tam, w ciemny ostęp Europy, w tę kulturową dzicz i globalizacyjną lukę czasoprzestrzenną. Pociągała mnie niedefiniowalność tych krain, ich ulotność i nieracjonalność. Ale dlaczego czas przeszły? Hm, wkradła mi się nutka zazdrości. Brzmi ona: "Ja zawsze chciałam, a on tam pojechał". Tak więc, sprostowanie: wciąż chcę. Najbardziej do Rumunii.

Andrzej Stasiuk wykrada mi myśli. Każde słowo, zdanie tej książki jest ulepione z moich wyobrażeń, moich największych "chciejstw" i głodu eksploracyjnego. Każdy zachwyt, refleksja nad ludźmi, ich zwierzętami, rozpadem i chaosem, pochwała brudu i miejscowych alkoholi to moja tęsknota za pierwotnością serca Europy, za jakie uważam rejon Słowacja-Węgry-Rumunia-Bałkany.

Martwi mnie tylko to, że jestem coraz bliżej końca (jakieś 70 stron) książki i w miarę czytania, pan S. robi się dla mnie przewidywalny, wiem mniej więcej czego się mogę spodziewać. Ale tak już chyba jest, nie wiem, czy ze literaturą, czy ze mną, że w miarę czytania apetyt, odwrotnie niż w przysłowiu, mi spada, że początkowa ekstaza ustępuje miejsca entuzjastycznej aprobacie, by pozostać pod koniec już tylko przyjemnością lektury.
Tak, czy inaczej, Stasiuk poruszył najczulsze struny mojej wrażliwości estetycznej i, mimo ze filozoficzną ledwo trącił, to jednak "Jadąc do Babadag" ma honorowe miejsce na mojej półce nie-klasyków, gdzieś pomiędzy Limonowem a Kruszoną.

Jeśli kogoś zainteresował temat, podaje jako ciekawostkę, że pan Stasiuk jest personą odpowiedzialną za istnienie Wydawnictwa Czarne, z którego polecam następujące tytuły:

Daniel Kalder "Zagubiony kosmonauta"
Andrzej Stasiuk "Dojczland"
Ivan Colović "Bałkany - terror kultury"
Aglaja Veteranyi "Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze"

Smacznego.

czwartek, 8 lipca 2010

Powrót

Trzy tygodnie zleciały jak z bicza strzelił. Wyjazd rozklekotaną, ale wciąż w pełni sił życiowych, emką do Darłowa, kąpiel w zimnym Bałtyku, truskawki, pływanie kajakiem po Odrze, 35 stopni w cieniu i pot we wszystkich możliwych zakamarkach ciała. Ramiona Mamy i uśmiech Ojca. Spotkanie z Najukochańszą Siostrą.
Najukochańsza Siostra napędziła mi wielkiego stracha z wielkimi oczami, ale również tchnęła we mnie pewien spokój. Pewność, że jest w Swoim Miejscu. Że nie czuje się, jak ja, wyrwana z ziemi i rzucona w jakąś przypadkową sytuację liryczną, lecz wrosła korzeniami w ziemię.
Tak szybko minął te czas, pozostawiając wielki, ogromny niedosyt, choć jeszcze lecąc do Dublina cieszyliśmy się z T., że dane nam były te trzy tygodnie pełne namacalnego piękna, wrażeń i poczucia bezpieczeństwa.
A potem nagle lądowanie, brak słońca i deszcz na powitanie, jak jakaś odgórna reprymenda za niekontrolowany odlot w krainę marzeń.
Ilekroć wracam z tak daleka do domu rodziców, tylekroć mam ochotę ukraść jakiś kawałek Polski dla siebie, spakować go w walizkę i przywlec do śmierdzącej brudnym pieniądzem Irlandii, by zasadzić w ogródku przed domem, pomiędzy grządkami marchwi i pietruszki.
Pozostaną jednak tylko zdjęcia. Jeszcze przez jakiś czas będę tylko gapić się na nie i przeglądać strony linii lotniczych, planując kolejną wizytę.
Kolejną ucieczkę z pieprzonego Alcatraz.