wtorek, 7 grudnia 2010

Kim i czy

To nic, że długo nie pisałam, ponieważ równie długo myślałam o tym, co, czy i czy na pewno chcę napisać. A napisać chcę, że boli. Boli wcale nie to, że wiem, że nie kochasz, lecz to, że nie wiem już, czy Ciebie kocham ja. Mimo kilku ostatnich lat pełnych nocnych łez i zagryzania zębów, mimo tego rozanielenia, gdy mnie obejmujesz - nie wiem. Nie wiem, czy nie wypaliła się we mnie ta część serca, która przeznaczyłam kiedyś dla Ciebie.
Ale o Tobie, jak zwykle, mogłabym jeszcze. Tym razem jednak - komputer nie mój i jeszcze klawisze zdradza, naskarżą, doniosą, że o Tobie, że zbyt osobiście, rozwiąźle napisałam i zbyt szczerze.
Birmingham jest śmietnikiem, do którego wpadłam jak skórka od banana, na którą tylko czekają, by zamknąć pokrywę. Brud, różnokolorowy tłum i zakupy w Tesco. Tesco unikam jak ognia, ale współlokatorka uwielbia eksplorować półki z produktami każdej kategorii i niekiedy nie udaje mi się uciec. Bywa, ze i 1,5 h z życia mam wycięte przez jej dylematy natury żywieniowej - czy wybrać jogurt odtłuszczony czy z ziarnami zbóż? Za 48p czy cztery sztuki za 72p?

Czym w ogóle jest mieszkanie w Birmingham? Nieustanną pogonią za ciepłem nagrzanego kaloryfera i nieustanną tęsknotą za rajem utraconym, pozostawionym w Polsce. Chęć ucieczki od wszechobecnych muzułmanów, którzy, choć kolorowi i przeważnie życzliwie nastawieni, przypominają nawet zawartością tescowych koszyków, że nie da się tu pozostać tym, kim się było, że oto bohater romantyczny znalazł się w rzeczywistości industrialnej machiny, napędzanej, wśród setek innych, również jego rękoma. Machiny wyzysku i poczucia wiecznego skazania na odciski na palcach, garb i poczucie osiągnięcia kresu swej wytrzymałości. Kołchozu szczęśliwych konsumentów chleba, wędliny i płatków śniadaniowych marki Tesco, polujących na kapitalistycznie okazje w Argosach i Asdach, oszczędzających w Funciakach i nieszczędzących przy weekendzie. Piekle wyboru mniejszego zła, pomiędzy polską a ciapacką dzielnicą, pomiędzy śniadym Aston a na wskroś słowiańskim Handsworth.

Ale mimo że otacza mnie to codziennie, że powinnam już wrosnąć to, zapuścić korzenie, stać się pracującą "Polką w UK" i może nawet zacząć udzielać się na jakimś emigracyjnym forum, to co dzień wracam myślami do Polski, swojego prawdziwego domu i chyba tam już zostanę.

Nie ma mnie tu tak naprawdę. I nie wiem, czy gdzieś jestem. Nie wiem, czy kiedy pojedziemy w końcu latem na te wymarzone Bałkany, będę choć tam. Zawsze wiedziałam, kim nie jestem, lecz nie wiem wciąż kim i, czy jestem.

poniedziałek, 6 września 2010

Z punktu A do punktu B

Zakochałam się w Walii. W dziwnie brzmiących gaelickich nazwach, w małych, urokliwych wioskach i Snowdonii. Zakochałam się w Szkocji, szkockim akcencie i nietypowych znakach drogowych. Zakochałam się w Anglii, choć ją ledwo widziałam, poza muzeum motocykli w Birmingham (pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów zabytkowych dwóch kółek).
Kocham się we wszystkich miejscach, których mnie nie ma, bądź, w których jestem epizodycznie tylko.

Czekam tylko na odwzajemnienie tej miłości, na gest, którym jedno z nich odpowie w końcu "to ja jestem tym Twoim. U mnie jest Twój dom." I może się kiedyś doczekam. Zbieram przewodniki, mapy, relacje z tylu miejsc, jak gdybym wierzyła, że któreś z nich w końcu swoją magiczną mocą mnie teleportuje. Oto znajdę się na południku takim-a-takim, tej-a-tej szerokości geograficznej i zobaczę, jak tam wygląda horyzont, wschód słońca, jak smakuje deszcz i plucha i, czy inaczej niż u nas chce się pić albo stawia się kroki.

Kiedy przemieszczasz się, zmieniasz położenie geograficzne, to jak dociera do ciebie, że naprawdę twoje położenie zmienia się względem innego punktu? Kiedy jedziesz samochodem/motocyklem/pociągiem, obrazy zmieniają się przecież tak, że ktoś mógłby je równie dobrze namalować na wielkiej płachcie i przesuwać za oknem stojącego nieruchomo pojazdu. A przecież musisz WIEDZIEĆ, że to prawda. Czy wyobrażasz sobie mapę, na której jesteś punkcikiem, przesuwającym się w miarę pokonywania kolejnych metrów, jak na ekranie GPS-a? Olbrzymi globus, na którym rysuje się, prowadzona twoim ruchem, linia?

Czy nasze zmysły są przystosowane do tego, by naprawdę poczuć fizyczną zmianę miejsca? Bo przecież, jeśli jadę dokądś, to wiem, jest dla mnie logiczne, że przemieszczam się. Ale dlaczego? Czy dlatego, że znam definicję ruchu? Że przeczytałam gdzieś, że X i Y podróżowali i to oznaczało przemieszczenie się ich z punktu A do B i, gdy dotarli do punktu B, to już nie było ich w punkcie A?

Jak to poczuć? Kiedy płynęliśmy z T. promem do Holyhead, zadałam mu to samo pytanie. Przecież nie mogę ogarnąć jednocześnie, nawet jednym zmysłem, drogi, która zostaje za nami, patrząc na tę, która jest przed nami, a której jeszcze w całości nie widzę. Gdy spojrzę za siebie, nie widzę już kierunku, w którym zmierzamy. Ale to przecież nie wszystko. Przecież, jeśli płyniemy, to pod nami znajduje się woda, jej hektolitry, a w nich zanurzone ryby, plankton, rośliny i to wszystko rusza się w każdej minucie.

Aby naprawdę ostatecznie uświadomić sobie, wniknąć w istotę przemieszczania się, musielibyśmy ogarnąć całość wszystkich punktów odniesienia. Wszystkie punkty, względem których się przemieszczamy, a to przecież trudne, a wręcz niemożliwe. Czy nie to jest przyczyną uczucia, które dopada nas po powrocie do domu, kołaczącego w głowie pytania 'czy naprawdę tam byliśmy?' Są zdjęcia, są pamiątki, jakieś wspomnienia, ale dlaczego tak mało z tego zostało w nas?. Dlaczego przewijamy to sobie jak film w telewizji? Jak slajdy?

Cierpię chyba na niedosyt przeżyć wszelakich. Niedointensywność.

niedziela, 15 sierpnia 2010

To lubię...

Lubię to.
Lubię, kiedy T. wraca z ostatniej nocki i po całym tygodniu narzekania, warczenia i wszystkiego-mu-przeszkadzania, uśmiecha się, pije piwo i wcale nie spieszy się spać.
Lubię z T. znajdować cudownie stare i kompletnie nieprzydatne przedmioty wyrzucone na wielką hałdę przy remontowanym bądź sprzątanym dla kolejnego lokatora mieszkaniu. Otwierać czarne worki, wyciągać stare czyjeś ciuchy, znaleźć stary cholera-wie-do-czego-służący Casio fx-750p, lampkę na biurko i butlę do palenia zioła.
Lubię, kiedy pakujemy motocykl i kombinujemy, gdzie to, czy tamto przyczepić, kiedy studiujemy mapę i zaznaczamy trasę.
Lubię czuć, że czas idzie do przodu, a ja już nie zostaję z tyłu jako bierny obserwator.

Nie lubię natomiast znajdować w statystykach wpisu: XY arrived on wciemnejdubie.blogspot.com by looking for "wciemnejdupie blog".
Od razu czuję się wtedy jak zbieg, na którego trop ktoś wpadł. Czy to ktoś przypadkowy, kto, raz przeczytawszy jakąś interesującą go notkę, postanowił sprawdzić, czy więcej na dany temat nie napisałam, a dokładnego adresu nie pamiętał? Czy to kilka różnych osób, czy też może jakaś jedna, z uporem maniaka wyszukuje mnie w sieci?
I wkurwiam się nie dlatego, że mnie ktoś wygooglował, ale dlatego, że nie wiem, czemu to służy, a dociekliwa ma natura każe takie zagadki rozwiązywać do końca. A nie lubię swej naturze nie móc pofolgować.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Poezja prozą

Pochłaniam Stasiuka.
Nie, nie czytam. Pochłaniam.
Jak waleń pochłania ławicę małych rybek, tak ja pochłaniam litery, wyrazy, nawet znaki przestankowe z odmętu "Jadąc do Babadag". Zawsze chciałam Tam pojechać. tam, w ciemny ostęp Europy, w tę kulturową dzicz i globalizacyjną lukę czasoprzestrzenną. Pociągała mnie niedefiniowalność tych krain, ich ulotność i nieracjonalność. Ale dlaczego czas przeszły? Hm, wkradła mi się nutka zazdrości. Brzmi ona: "Ja zawsze chciałam, a on tam pojechał". Tak więc, sprostowanie: wciąż chcę. Najbardziej do Rumunii.

Andrzej Stasiuk wykrada mi myśli. Każde słowo, zdanie tej książki jest ulepione z moich wyobrażeń, moich największych "chciejstw" i głodu eksploracyjnego. Każdy zachwyt, refleksja nad ludźmi, ich zwierzętami, rozpadem i chaosem, pochwała brudu i miejscowych alkoholi to moja tęsknota za pierwotnością serca Europy, za jakie uważam rejon Słowacja-Węgry-Rumunia-Bałkany.

Martwi mnie tylko to, że jestem coraz bliżej końca (jakieś 70 stron) książki i w miarę czytania, pan S. robi się dla mnie przewidywalny, wiem mniej więcej czego się mogę spodziewać. Ale tak już chyba jest, nie wiem, czy ze literaturą, czy ze mną, że w miarę czytania apetyt, odwrotnie niż w przysłowiu, mi spada, że początkowa ekstaza ustępuje miejsca entuzjastycznej aprobacie, by pozostać pod koniec już tylko przyjemnością lektury.
Tak, czy inaczej, Stasiuk poruszył najczulsze struny mojej wrażliwości estetycznej i, mimo ze filozoficzną ledwo trącił, to jednak "Jadąc do Babadag" ma honorowe miejsce na mojej półce nie-klasyków, gdzieś pomiędzy Limonowem a Kruszoną.

Jeśli kogoś zainteresował temat, podaje jako ciekawostkę, że pan Stasiuk jest personą odpowiedzialną za istnienie Wydawnictwa Czarne, z którego polecam następujące tytuły:

Daniel Kalder "Zagubiony kosmonauta"
Andrzej Stasiuk "Dojczland"
Ivan Colović "Bałkany - terror kultury"
Aglaja Veteranyi "Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze"

Smacznego.

czwartek, 8 lipca 2010

Powrót

Trzy tygodnie zleciały jak z bicza strzelił. Wyjazd rozklekotaną, ale wciąż w pełni sił życiowych, emką do Darłowa, kąpiel w zimnym Bałtyku, truskawki, pływanie kajakiem po Odrze, 35 stopni w cieniu i pot we wszystkich możliwych zakamarkach ciała. Ramiona Mamy i uśmiech Ojca. Spotkanie z Najukochańszą Siostrą.
Najukochańsza Siostra napędziła mi wielkiego stracha z wielkimi oczami, ale również tchnęła we mnie pewien spokój. Pewność, że jest w Swoim Miejscu. Że nie czuje się, jak ja, wyrwana z ziemi i rzucona w jakąś przypadkową sytuację liryczną, lecz wrosła korzeniami w ziemię.
Tak szybko minął te czas, pozostawiając wielki, ogromny niedosyt, choć jeszcze lecąc do Dublina cieszyliśmy się z T., że dane nam były te trzy tygodnie pełne namacalnego piękna, wrażeń i poczucia bezpieczeństwa.
A potem nagle lądowanie, brak słońca i deszcz na powitanie, jak jakaś odgórna reprymenda za niekontrolowany odlot w krainę marzeń.
Ilekroć wracam z tak daleka do domu rodziców, tylekroć mam ochotę ukraść jakiś kawałek Polski dla siebie, spakować go w walizkę i przywlec do śmierdzącej brudnym pieniądzem Irlandii, by zasadzić w ogródku przed domem, pomiędzy grządkami marchwi i pietruszki.
Pozostaną jednak tylko zdjęcia. Jeszcze przez jakiś czas będę tylko gapić się na nie i przeglądać strony linii lotniczych, planując kolejną wizytę.
Kolejną ucieczkę z pieprzonego Alcatraz.

środa, 16 czerwca 2010

Skorupki jajek

Po tym ostatnim, łzawym poście, pisałam akurat pracę dla kolegi na zajęcia z psychologii. Jako że niespecjalnie chciało mi się szukać zaburzenia, które można ładnie opisać, żeby nie brzmiało zbyt fachowo, a zwyczajnie, jakoby student odrobił zadania domowe, wzięłam na tapetę borderline. W poszukiwaniu jakiegoś ładnego cytatu osoby z borderline, natrafiłam niechcący na stronę, która w sposób szczegółowy, cytując obszernie Stop walking on eggshells, opisuje tok myślenia charakterystyczny dla tego zaburzenia.
Niby od lat wiem, co mi jest, niby przeczytałam już niejedno i nie powinno robić to na mnie wrażenia. Ale ktoś ubrał w słowa dokładnie to, co powiedziałam T., gdy przyjechał. Całą moją szczeniacką awanturę, która w zasadzie rozegrała się o kwestię niewielką, wielką tylko przez mój subiektywny pryzmat postrzegania rzeczywistości.

Gdy pisałam poprzedni post, targały mną emocje. Chciałam, żeby on wrócił wcześniej, ale tak się nie stało. Kiedy przyjechał, a ja się rozpłakałam, zapytał "No dobrze, ale co się właściwie stało?" Panika. Przecież WŁAŚCIWIE nie stało się NIC. Nie stała mi się żadna krzywda, nikt na mnie nie napadł, świat się nie zawalił. Co się stało? Tęskniłam za Tobą, było mi Cię brak, pragnęłam Twojego powrotu. Tylko jak Ci to powiedzieć? Jak wytłumaczyć Ci mechanizm, który karze mi cierpieć katusze z powodu ciszy w mieszkaniu, pustego pokoju, echa w mojej głowie?

"Borderline!" oskarżycielski głos w mojej głowie i już wiem, że znalazłam się w pułapce. Zabrnęłam na terytorium, po którym nie potrafię się poruszać. Wpadłam w zasadzkę najbardziej typowego objawu choroby i robię z siebie kretynkę przed NORMALNYM człowiekiem. Nigdy nie rozmawiałam z nim na temat BPD. Nie miałam odwagi zacząć rozmowy, zawsze był i jest daleko myślami do tego stopnia, że bałam się, że to go w ogóle nie interesuje. Że - jak większość ludzi - powie, ze to brednie i wymyślam sobie problemy. Żeby zrozumieć, musiałby się na jeden dzień znaleźć w mojej skórze, poczuć to, co ja czuję.

Tak więc przyjęłam nieświadomie taktykę ataku: "bo Ty...!" i tu różne niemiłe zarzuty. Cały mój dzisiejszy dylemat polega jednak na tym, iż każdy z tych zarzutów znalazłam na wyżej wzmiankowanej stronie. zgadzało się niemal co do słowa.

Nienawidzisz mnie! (nienawidzę siebie)
· Nie myślisz, że jestem wystarczająco dobra ( ja nie myślę, że jestem wystarczająco dobra)
· Spędzasz tyle czasu w pracy, bo nie chcesz być ze mną ( nie chcę być sama ze sobą, to dlaczego ktoś chciałby być ze mną?)

Mam doła w chuj, że tak to kolokwialnie ujmę, bo inaczej się chyba nie da. I jest to wypadkowa kilku czynników. Pierwszy to ten, że strasznie rozgniewałam T. i miał oczywistą rację, że się postawił i nakrzyczał na mnie jak małe dziecko. Jego reakcja była bardzo racjonalna, w przeciwieństwie do mojej. Po drugie - jak już zaczęłam, nie mogłam przestać. Próbowałam załatać sprawę jakoś naokoło, kiedy poczułam, ze pali mi się grunt pod nogami, ale słowa po prostu same płynęły z moich ust i do dziś wspomnienie tej awantury jest dla mnie żenujące. I w końcu, po raz kolejny dotarło do mnie bardzo wyraźnie, jak bardzo diagnoza, którą mi postawiono jest trafna. Jak głęboko i całą sobą jestem pieprzonym borderem z nadwrażliwością emocjonalną i niewyobrażalnie skrzywionym sposobem odbierania sygnałów z otoczenia. Ale do tego wszystkiego, jak trudno ze mną żyć.

'Obserwuje się, że wiele BPs boją się wpaść w otchłań, kiedy mogą stanąć twarzą w twarz z odrzuceniem lub opuszczeniem. Uczucie jest czasem opisywane jako niepokój dotyczący przetrwania. BPs czują się otępiali, rozłączenie i nierealnie. Dlatego też, angażują ogromne wysiłki, po to aby uniknąć odrzucenia, nie narazić się na opuszczenie. To znowu otoczenie odbiera jako duszenie, kontrolowanie i zastraszanie.

Tak właśnie odebrał to T., choć to nie było moim celem. Nigdy nie chciałam go więzić, tak dobrze przecież znam uczucie zamknięcia w klatce, osaczenia. Nie miałam pojęcia, że uśpiony instynkt bordera da o sobie jeszcze kiedykolwiek znać.
Zejście na ziemię bolało. A zostałam na nią sprowadzona gwałtownie i gniewnie, co było całkowicie uzasadnione proporcjami przyczyny i skutku.

Podjęłam decyzję.
W wyszukiwarce wpisałam: "psychoterapia + Dublin".

sobota, 12 czerwca 2010

...

Mieszkanie zatonęło w ciszy, której nie da się zagłuszyć muzyką. Muzyka to dźwięk martwy, automatyczny odczyt z systemu zero-jedynkowego, który nijak nie zastępuje odgłosu kroków, słów i oddechu.
W poniedziałkowy wieczór wracam z pracy, przemoczona do suchej nitki i siadam przy grzejniku. Włączam film, żeby coś gadało. Śpię cztery godziny. Rano wstaję z potwornym bólem głowy i wiem już, że to choroba.
Cały dzień mówię sobie, że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie i wytrwam. Zajmuję się więc książką, ale czytam jedną stronę dziesięć minut. Gotuję rosół, który będę potem jeść następne pięć dni. Cisza jest tak głośna, że pulsuje mi w uszach. Po pracy kładę się do łóżka, z którego wywalają mnie wymioty. Rzygam na podłogę. Wycieram. Rzygam do sedesu. Zaparzam herbatę i kładę się do łóżka. Mam gorączkę: 38,5. Rzygam jeszcze parę razy do miski, którą przezornie stawiam koło łóżka. Czuję się źle, więc ryczę. Zmęczona, w końcu zasypiam nad ranem.
Środa to półgodzinna mobilizacja. Rozmowa o pracę. Idę, odbywam, wracam, kładę się do łóżka. Na dworze chłód, wilgoć i nie ma słońca. "Jeśli będzie padało, to wrócę wcześniej, może już w czwartek".
Oby padało.
Ale na irlandzką pogodę nigdy nie można liczyć, gdy jest potrzebna.
O 23:40 mam 38,8. W ciągu godziny temperatura dobija do 39 stopni. Słyszę wyraźne kroki. Ktoś jest za ścianą. Nie w sąsiednim mieszkaniu, na zewnątrz. Wydaje mi się, że słyszę oddech, ale tłumaczę sobie, że to przez gorączkę. Nie można słyszeć oddechu przez mur. Moje zmysły płatają mi figla pod wpływem temperatury. Na zewnątrz nikogo nie ma, a ja mam znów stany lękowe. Nigdy sobie z nimi nie radzę. Racjonalizacja wydaje się prosta do przeprowadzenia, ale nie idzie mi zbyt dobrze, więc zapalam wszystkie światła i nie wyłączam ich do rana. Ryczę. Albo oczy mi łzawią od gorączki, sama nie wiem.
Nie napiszę: "Jestem chora, okropnie się czuje. Czy mógłbyś wrócić wcześniej?". Nie napiszę nic, bo to byłoby znów zbyt żałosne. Jeśli napiszę, będzie wściekły. Będzie wściekły, że zepsułam mu wyjazd, że pewnie specjalnie się rozchorowałam, żeby udaremnić mu próbę odseparowania się od mojej osoby choć na chwilę. Obiecuję sobie i odkładam telefon. Późno w nocy uświadamiam sobie, że nic od poprzedniego dnia nie jadłam.
Czwartego dnia cisza udowadnia mi, że nie pójdzie tak łatwo i wygrywają ze mną 1:0 myśli S., które zapijam drugą butelką Casillero del Diablo i Smirnoffem. Nie znoszę wódki, ale mam nadzieję zasnąć. O 2:30 znów wymiotuję. Tym razem nie wiem, czy przez chorobę (39,2), czy przesadziłam z alkoholem. Jestem na siebie zła. Zła, że nie umiem być w samotności. Zła, że nieobecność interpretuję jako opuszczenie, a nie jako deficyt obecności. Telefon milczy.
Łudzę się, jak ostatnia idiotka, że nie dzwoni, choć miał, bo chce mi zrobić niespodziankę i wróci wcześniej. Podświadomie cały czas nasłuchuję. Słyszę gdzieś silnik motoru, ale to nie ten. Ale powoli wszystkie takie odgłosy stają się podobne do tego dźwięku. Wariuję.Znów ryczę.
Rano budzę się i znów nasłuchuję. Wyrzucam butelki w krzaki i idę do pracy. Nie mam już gorączki, być może dzięki zażyciu wszystkich gripexów świata. Dzwoni po południu. Mówi, że może wróci w sobotę. Że pójdą z bratem na ryby rano i pod wieczór będzie. Zadzwoni jeszcze później. Co za ulga. Ucieszona jak jasna cholera, wracam do domu i otwieram wino.
Nie dzwoni.
Znów mam w piersi ten sam, co zwykle, kamień. Boli mnie w okolicy serca. To takie niesprawiedliwe, że nie mogę tego wyrzucić, wyartykułować z siebie.Żeby po prostu przestało.
Ryczę do poduszki i przytulam się do bluzy, którą zostawił. Jeszcze trochę nim pachnie. Nie jestem warta tego, żeby przyjechał wcześniej, chciał się ze mną położyć do łóżka i przytulić. Woli iść na ryby, koncert, chlanie. Bo tam mnie nie ma, tam nie czepiam się go jak pająk i nie zasypuję swoją upierdliwą miłością.
Kiedy dzwoni rano, mówi, że będzie w niedzielę i mówi to wesołym, niefrasobliwym tonem. Dlaczego zawsze to robi? Zawsze wesoły i zadowolony z siebie mówi, że wróci później i na tle jego wesołości mój wisielczy ton wydaje mu się czymś dziwnym, choć wie, że czekam cały czas i nasłuchuję jak ten pies u drzwi. "Co robiłaś?"
A co miałam robić? Przy moim bujnym życiu towarzyskim został mi komputer i gapienie się w sufit. Przeryczałam i przepiłam cały tydzień. Jak dziecko. Z problemem alkoholowym.
Zawsze, gdy jestem smutna, pyta, czy mam depresję, tak jakby to był stan porównywalny z gorszym humorem. Tak, mam depresję, mniej więcej połowę swojego żałosnego życia i doskonale wie o tym. Sam do niedawna zmagał się z tym, więc wie doskonale, jakie myśli nachodzą człowieka, gdy zostaje sam. A mimo to wciąż te głupie pytania. "Jesteś zła?", "Jesteś smutna?". "DALEJ jesteś smutna?".
Tak, jestem. Nie umiem juz być bez Ciebie, nie umiem Ciebie zamienić na koncert i tygodniową przejażdżkę, tak jak Ty mnie. Mam myśli poplątane w głowie. Myśli złe, myśli najgorsze z możliwych. Myśli, które odchodzą, kiedy wygłupiamy się i śmiejemy, kiedy czuję, że naprawdę JESTEŚ ze mną, bo tego właśnie chcesz.

Myśli, które wracają zawsze, gdy zapada cisza.

środa, 2 czerwca 2010

...bo z Kaczki zrobił sie zając. W dodatku cały w buraczkach.Taka to była Dziwaczka

Dogrzebałam się gdzieś w internecie informacji na temat mojego notorycznego palenia cegły w sytuacjach konfrontacji z obcymi, a zwłaszcza grupami powyżej trzech osób. Jednostka owa nosi nazwę erytrofobii i jest objawem fobii społecznej (pośrednio powodowanej przez niską samoocenę bądź depresję), którą od dawna już u siebie podejrzewałam.
Oczywiście T. twierdzi, że coś sobie uroiłam i plotę bzdury, czym mnie irytuje, ale wydaje mi się, że jednak lepiej wiem, co mi dolega i co utrudnia życie. Nie do pomyślenia jest, że cierpiąc na tę przypadłość pracuję na co dzień z ludźmi i to nie kilkoma czy kilkunastoma, lecz z setkami osób. Przeważnie kontakt wzrokowo-werbalny trwa około 30-60 sekund, co nie przysparza mi większych problemów.
Kłopoty zaczynają się wówczas, gdy w odległości niecałych dwóch metrów ode mnie zasiada grupa kilku osób, przeważnie młodzieży i słyszę, jak komentują moje PR-owskie poczynania, a to barwę głosu, a to tekst reklamowy, bądź też grupa turystów zadając mi pytania dotyczące oferty skupia na mnie swój zwielokrotniony wzrok. Na nic się zdaje przeprowadzana w myśli racjonalizacja i próba zapanowania nad sytuacją. Burak wykwita. Nie znoszę być obserwowaną, choć kiedyś bycie w centrum uwagi nie peszyło mnie ani trochę.
Cóż, na kilku stronach, włączając w to Wikipedię, przeczytałam, że erytrofobię oraz będącą jej źródłem fobię społeczną (w moim przypadku jest to fobia uogólniona) leczy się terapią poznawczo-behawioralną, czyli wracamy oto do sedna sprawy.
Przy okazji dowiedziałam się również, że fizjologią i społecznym znaczeniem rumieńca zajmował się ongiś Charles Darwin. Ale co do opisu mechanizmu działania zaburzenia, cytując Wikipedię, wygląda to tak, iż przyczynami występowania lęku są:
  • błędne wyobrażenie pacjenta o własnym obrazie w oczach innych ludzi,
  • ciągły wybór negatywnej interpretacji zaistniałych w życiu zdarzeń, nawet gdy jest możliwość neutralnej lub pozytywnej oceny,
  • wybiórczą koncentrację uwagi na domniemanym zagrożeniu,
  • przekonanie, że wymagania innych są wyższe niż możliwości pacjenta, wskutek czego niemożliwe jest zdobycie ich aprobaty,
  • przypisywanie zbyt dużej mocy sprawczej ocenom innych.

Lęk powstały w ten sposób zostaje utrwalony poprzez:

  • koncentrację na obserwacji własnych reakcji somatycznych (rumieńce, jąkanie, etc.) i wyciąganiu negatywnych dla siebie wniosków,
  • działaniach zabezpieczających, takich jak unikanie sytuacji społecznych, cenzurowanie swoich wypowiedzi, unikanie kontaktu wzrokowego; uniemożliwia to pacjentowi zmianę opinii o sobie, a jednocześnie może u innych rzeczywiście powodować wrażenie, że osoba z fobią jest nieprzyjazna,
  • szczegółową, lecz selektywną i negatywną analizę byłych i spodziewanych sytuacji społecznych.
(...)

Według klasyfikacji DSM-IV fobia społeczną rozpoznaje się, gdy:

  • występują obawy, że słowa lub działania mogą spowodować upokorzenie bądź zawstydzenie,
  • narażenie się na ekspozycję społeczną lub nawet samo myślenie o niej powoduje wystąpienie lęku oraz objawów somatycznych,
  • obawy przed upokorzeniem bądź zawstydzeniem są nieuzasadnione lub nadmierne,
  • występuje unikanie sytuacji wywołujących lęk oraz odczuwanie silnego stresu podczas narażenia na ekspozycję społeczną,
  • odczuwalne jest cierpienie spowodowane unikaniem sytuacji społecznych,
  • występują problemy społeczne i zawodowe.
Jako zalecany doraźny środek farmakologiczny, Wikipedia wymienia moją starą przyjaciółkę, hydroksyzynę. W leczeniu przewlekłym powraca niekończąca się opowieść, czyli SSRI, do których wracać wcale mi się nie chce.
Ciekawa sprawa, na jednym z for przeczytałam post, którego autor na erytrofobię zaczął cierpieć w czasie wyjazdu zarobkowego za granicę do kraju, którego języka nie znał. Ja, kolokwialnie mówiąc, "załapałam" ją, gdy wpadłam w Holandii. Zanim opanowałam komunikatywnie ów niderlandzki, zdążyłam się już nabawić syndromu buraka, co weszło w charakterze anegdoty do moich relacji ze znajomymi, nieświadomymi powagi problemu, dzięki czemu palę teraz cegłę na zawołanie, a w zasadzie żartobliwe " no, Kaczka, zróóób buraczka"
Teraz zastanawiam się, czy terapia jest jedynym wyjściem. Być może jest jakiś sposób, bym z problemem mogła poradzić sobie samodzielnie. A póki co, obawiam się wyjazdu na zlot do Darłowa, choć to sytuacja niegdyś dla mnie całkiem naturalna, ale teraz? Boję się, że spalę się w środowisku stanowiącym niegdyś mój azyl, kręgu ludzi mi bliskich. Staram się jednak nie panikować. A nuż, powrót w rodzinne strony okaże się jednak kojący.

wtorek, 1 czerwca 2010

Everything Dies

Odizolowana od związanego z muzyką środowiska, z niejakim opóźnieniem otrzymuję pewne newsy. Otóż, niedawno dowiedziałam się, że 14 kwietnia zmarł Peter Steele (wł. Petrus T. Ratajczyk) wokalista i basista mojej ulubionej grupy metalowej, Type O Negative. Postać barwna, kontrowersyjna (jego odbyt zdobi okładkę albumu "Origin of the Feces") i niezwykle charyzmatyczna. Type O Negative na żywo miałam okazję posłuchać dwa razy, z czego w tym momencie cieszę się, jako że okazja nigdy się już nie powtórzy.
Twórczość zespołu mogę polecić ze względu na mocne, momentami filozoficzne, a czasem groteskowe teksty i piękny bas. Peter zmarł na atak serca. Miał 48 lat i, co ciekawe, w ostatnim czasie przystopował z używkami, żył w niemalże całkowitej trzeźwości. Ironia losu.

Parę dni temu spadła na mnie kolejna informacja, a mianowicie 16 maja w wieku 68 lat do grona unieśmiertelnionych dołączył dinozaur rocka, Ronnie James Dio. Osobom związanym z nurtem wszelkich odmian rocka nie trzeba osobowości przedstawiać, dla pozostałych nadmienię tylko pokrótce, iż związany początkowo z zespołem Rainbow, od 1979 r. zastąpił w Ozzy'ego Osbourne'a w Black Sabbath. Nagrał z nimi 4 albumy, z których ulubionym moim jest Dehumanizer z 1991 (nagrany po przerwie we współpracy wokalisty z zespołem), określany jako najcięższy w historii BS. Od 1982 grał w założonym przez siebie zespole Dio, tworząc muzykę stanowiącą esencję heavy metalu, najbliższą definicji tego gatunku, zasilając poczet niekwestionowanych ikon.
Zasłynął też jako "wynalazca" czy w zasadzie adaptatora na potrzeby heavy metalu znaku corna.

Nie wiem dlaczego, ale tych dwóch wspaniałych postaci żal mi tak jak Mercury'ego, jak Morrisona, jak Hendrixa, natomiast daleko bardziej niż Kaczyńskiego, nieporównywalnie dotkliwie. Ludzie płaczą po prezydencie, którego nikt nie lubił (choć nastąpił teraz w społeczeństwie zwrot nastawienia), który był dyżurnym tematem satyry, a w tym samym czasie umierają ludzie, którzy tworzyli coś wspaniałego, którzy porywali za sobą tłumy, swoją twórczością kreowali historię muzyki, tworzyli kulturę.

Z dedykacją dla wspaniałych muzyków i ludzi:

Czas Ołowiu

Wtedy gdy się najmniej spodziewasz
Nagła wiadomość pchnie cię nożem
Tępy, znajomy ból
Znów stare blizny się otworzą

Nocą przy małym tranzystorze
Mróz mi pokąsał mózg i dłonie
Spikera chłodny głos
Sprawił, że wiem już, jak się tonie...

Cienki lód
Kruche szkło
Janis J., Brian Jones
Jimi H., Anna J.
Kruchy lód
Cienkie szkło
Steve Mc Queen, Romy S.
Johnie L., Elvis P.
Martwy film
Martwy blues
Kruche szkło
Cienki lód
Czas ołowiu.

Słuchaj, to jest zwyczajne świństwo
Tak się nie mówi "do widzenia"
Nie można wyjść ot, tak
W połowie snu i w pół marzenia
Jeszcze wiruje Twoja płyta
Jeszcze się Tobą ekran pali
Pod zimnym światłem gwiazd
Jak ciężko żyć tym, co zostali...

Cienki lód
Kruche szkło
Janis J., Brian Jones
Jimi H., Anna J.
Kruchy lód
Cienkie szkło
Steve Mc Queen, Romy S.
Johnie L., Elvis P.
Martwy film
Martwy blues
Kruche szkło
Cienki lód
Czas ołowiu.

(Budka Suflera)

środa, 19 maja 2010

Spławik i grunt

Są takie rzeczy, o których się po prostu zapomina. Z czasem, z wiekiem, zostają przyciśnięte stertami innych wrażeń, nieraz tylko cząstkowych, wcale niedogłębnych, bieżących, zostawiających tylko chwilowe, niezobowiązujące ślady. I tak na przykład w ostatnich dniach z radochą na miarę pięciolatki przypominam sobie, jaką wielką przyjemność sprawiało mi ongiś wędkowanie. Samo siedzenie i patrzenie na spławik jest czymś wielce relaksującym, zwłaszcza że okoliczności przyrody mają właściwości kojące najbardziej nawet zbolałe dusze.
Zdobyczy jeszcze żadnych na koncie nie mam ( kilkunastocentymetrowych okoni i płotek nie liczę), choć w miejscu, gdzie zastawiam sidła, ryby są, jednak potencjalne zdobycze mogą być skutecznie płoszone przez przejeżdżające nieopodal pociągi, tudzież watahy podpitych Polaków i psy. Nic to jednak, bo zawsze można zmienić miejsce, a - jak mawia mój ojczulek - w wędkowaniu nie o ryby same w sobie chodzi. I kiedy tak siedzę nad wodą i przypominam sobie jak, będąc dzieckiem, cieszyłam się z tych okazjonalnych wypadów nad jezioro (choć wtedy z ojcem łowiliśmy na gruntówkę), myślę sobie, że jest chyba szansa, żeby wszystko było jeszcze tak jak kiedyś.

wtorek, 18 maja 2010

Raz, dwa, trzy

Im więcej czytam o Bałkanach, tym bardziej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to tam właśnie, w ich sercu leży ta cząstka mnie samej dotychczas nieodnaleziona, wolny elektron, który stanowi esencję mojego jestestwa. Gdybym teraz miała planować podróż, pojechałabym tam przez Węgry, dalej Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Albania, Macedonia, Grecja, Turcja, Armenia, Gruzja i powrót przez Turcję, Bułgarię, Serbię i Rumunię. To byłaby podróż mojego życia. Właśnie to chciałabym w tym/przyszłym roku zrobić. Jak każdy (chyba) człowiek, obdarzony ciekawością poznawczą, chcę podróżować i przecież nie jest to nie wiadomo jaki wyczyn, przecież ludzie jeżdżą tu i tam, co chwila gdzieś czytam, że ten okrętem, tamten motocyklem, a inny jeszcze rowerem. I przecież mogłabym ja też...

Zawsze na drodze takich marzeń staje zawsze pytanie "?".

I jego trzywyrazowa siła zwala z nóg.

środa, 12 maja 2010

25

Mam swoje dwa najgorsze dni w roku. Pierwszym jest Wigilia, drugi to moje urodziny. Niedawno miałam okazję opłakiwać ten ostatni.
Nie ma chyba dnia w roku, kiedy czuję się bardziej skundlona, efemeryczna i sponiewierana. Stuknęło mi właśnie ćwierćwiecze i po raz kolejny zostałam sam na sam ze swoją klaustrofobią. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzie wtedy świętują. Przecież to kolejny krok w naszym Sein zum Tode, jakże może cieszyć, skoro zmierza ku końcowi żywota?
Jak zwykle więc znów refleksja nad "czekaniem na...". Przy czym po "na" następuje niewiele, a przeważnie nic. A przynajmniej nic, co człowiek rozsądny uzne - jakichkolwiek działań. Bo swoich, argumentów koronnych, acz sprzecznych z ogólnie przyjętym systemem wartości bolączek mam kilka i sama dla siebie ich nie bagatelizuję. Summa summarum - nie poszło się zbyt daleko od ostatnich kilku lat. I być może nie pójdzie w ciągu kilku najbliższych.
Chociaż wciąż liczę na przełom.
A może nie doczekam? Być może umrę dzisiaj, jutro, za tydzień. Mogłam umrzeć już dawno. Tak niewiele nieraz brakowało, by moja historia zakończyła się pod kołami samochodu, bym zamyśliła się za bardzo, by zauważyć zbliżające się zagrożenie. Tak niewiele, bym sama odebrała sobie Szansę. Przecież ustawa nie przewidywała.
Mój żywot liczy sobie, tak czy siak, te dwadzieścia pięć lat i trzeba się z tym pogodzić. Już nigdy nie będę dziewczynką w warkoczach, nie będę skakać na skakance ani grać na skrzypcach.

Ale mogę sobie czasem kupić żelki :)

piątek, 7 maja 2010

Złośliwość przedmiotów martwych

Walka z komputerem to przeważnie rzecz z góry przegrana z zasady skazana na katastrofę. Przedmioty martwe w swej złośliwości lubią udowadniać nam, że nie jesteśmy tacy cwani jak nam się wydaje. Tak też i mój laptop postanowił udowodnić mi, że choćbym usunęła z powodzeniem partycje z Linuxem, to "to jeszcze nie koniec", że w moim toku myślenia jest luka. Tym sposobem, usunąwszy Grub2 pozbyłam się niechcący jakiejkolwiek możliwości rozruchu systemu i teraz muszę wytrzasnąć, chyba spod ziemi, płytę z Vistą, inaczej mogę pomachać ręką na pożegnanie 90 gb muzyki i 24 gb moich danych tekstowych, którymi zaczytywałam się w wolnych chwilach.
Zrobiłam sobie ogródek. Na skromnych dwóch metrach kwadratowych zrobiłam eleganckie grządki, pooznaczałam je patyczkami, by po kilku dniach odkryć, że do świeżo wysypanej ziemi srają mi koty. Nie jeden, nie dwa, lecz cztery. Coś mi się wydaje, że z nie będziemy już żyć w przyjaźni, przynajmniej do momentu, gdy wykluczą mój ogródek ze swojego terytorium.
A za oknem pogoda wiosennie niespokojna. A w nade mną widmo braku pieniędzy na bilet do Polski, który sobie już wyśniłam. Ostatni raz widziałam moją familię w sierpniu i chcąc, nie chcąc, stęskniłam się niemiłosiernie. Choć moją tęsknotę napędza raczej nie poczucie braku, dyskomfort deficytu bliskości, lecz świadomość upływającego wciąż czasu oraz faktu, że moi staruszkowie nie młodnieją, a ja drugu już rok spędzam za granicą.
Irlandia nigdy nie będzie moim domem. Jest jak bilet na autobus, który zgniotę w dłoni i wyrzucę, gdy tylko zobaczę swój przystanek. Wtedy wysiądę i wpadnę w ramiona polskich łąk i lasów jak Odyseusz w ramiona Penelopy.

środa, 5 maja 2010

Daffodils look lovely today

No i jak tak można, cały kwiecień pozostawić bez pisania, w żadnym punkcie przestrzeni nie pozostawić nawet słowa, na żadnej płaszczyźnie? Można, gdy nie ma się dostępu do przestrzeni wirtualnej.
Chociaż też nie mam nastroju na pisanie. Ale tym razem nie oznacza to właśnie osadzenia myśli mych klaustrofobicznych poniżej poziomu morza, o nie. Jak na złość, wbrew swoim zwyczajowym tendencjom, rozkwitłam sobie, ot, wstydliwie, lecz całkiem wyraźnie, pierdolonymi irlandzkimi żonkilami i teraz w głowie mam tylko żółte płatki.
Może to wiosna sprawiła, że zamiast gromadzić - przeżywam i przetrawiam na bieżąco, usuwając produkty przemiany materii przez jakąś ukrytą dziurkę w głowie. A może zmiana miejsca zrobiła swoje. Wyrwanie się z dublińskiego zadupia, zamknięcie za sobą nieżyczliwych drzwi, zwycięskie tupnięcie nogą w nowych, skromnych, lecz jakże autonomicznych progach.

W naszym mieszkaniu niedawno zakupiony piecyk gazowy i założony tydzień temu internet, na zewnątrz zalążek ogródka i koty, których T. szczerze nie cierpi.
Ostatnio wpadliśmy w ciąg absurdalnych sytuacji. Otóż, gdy w zeszłym tygodniu wróciłam z pracy jak zwykle o północy, T. wyszedł z propozycją zakupu alkoholu i sponiewierania się w stopniu umiarkowanym, na którą to sugestię z chęcią przystałam. Gdy doczłapaliśmy jednak do całodobowego Tesco, okazało się, że wszystkie półki z alkoholami są w nim pozastawiane. Gdy grzecznie spytałam panią z obsługi, co, do ch..., pani spokojnie odparła, że to "pub hours" i alkoholu nie sprzedają od 22.00 do rana. Co to za kraj? Można się sponiewierać do nieprzytomności pod pubem, a nie można we własnym mieszkaniu, nikomu nie wadząc? To nawet nie absurd, to hipokryzja. Pracując na Temple Bar i oglądając wieczorne spotkania "elementu" w całkiem pokaźnej liczbie, z całą stanowczością stwierdzam, że Irlandia ma większy problem z alkoholem niż Polska, a maskuje go dziecinnym patrzeniem przez palce i pozorami odpowiedzialności społecznej.

Mama T. zakupiła dla mnie papierosy i wysłała pocztą. Pod drzwi sąsiadów (bo tam ląduje nasza korespondencja) przyszła otwarta koperta, w niej różne drobiazgi i fragment opakowania po sztandze fajosów. A obok koperta, w niej zaś list o treści: "Customs & Excise department, Dublin Airport (...), seized goods, to wit: 200 MOCNE cigarettes (...)".

Gdy niczego nie spodziewającego się człowieka spotyka coś podobnego, pozostaje tylko wziąć aparat i uwiecznić swoją własną głupią minę.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Przemieszczenie z poplątaniem

Od kilku tygodni moje życie zdominowane zostało przez kilka czynników, których mieszance poświęciłam się bez reszty, choć nie każdemu składnikowi w takim samym stopniu i z równym zapałem. Tak więc, krótko mówiąc: T., Nikon d70 (którego, notabene, od niego dostałam) i szukanie mieszkania. Ostatnia kwestia znalazła swój finał w zeszłym tygodniu w sobotę, kiedy to zdecydowaliśmy się wynająć tzw. studio w poddublińskiej miejscowości. Małe to, ale przytulne i o to chodziło właśnie, żeby znaleźć swoją norkę i zaszyć się w niej jak młode liski i zapomnieć o rozpoczynaniu dnia od solidnego "nerwa". Seks, muzyka i zakupy w Lidlu. Tak więc, nerwy w konserwy, a za oknem niedorozwinięta wiosna wodzi na pokuszenie naiwnych mieszkańców niezbyt zielonej jeszcze wyspy, którzy z utęsknieniem czekają na jej pełen rozkwit i przywdziewają te swoje lumpiarskie dresiki zamiast ciepłych kurteczek. Oberwało się i mnie, mimo przedsięwziętych środków ostrożności. Niestety, dwie pary rajstop pod spodniami, trzy swetry i kołnierz aż pod podbródek nie ocaliły moich dłoni i tym samym od paru dni mam okazję obserwować u siebie wczesne stadium reumatoidalnego zapalenia stawów. Opis: opuchlizna na kostkach przed samymi paznokciami, a palce przybrały kształt niezbyt dla palców typowy. Efekt - nie dotykać mnie, a już na pewno uważać, żeby nie przywalić mi czymkolwiek, bo ból w takim wypadku - niewyobrażalny, a moja mina reklamowo - bezcenna.
Starość - nie radość. Co chwila coś się we mnie sypie. Tak, tak, za miesiąc z kawałkiem będę mieć 25 lat. I znów 8 maja obudzę się rano z gorzką refleksją, że oto znów, tak samo jak przez ostatnich sześć lat, jestem w tym samym punkcie, choć wydaje mi się, że pełznę powoli do przodu.
Cytując jednak Lema: "Nic to wszak, byle tylko nie myśleć. Dobra nasza."

czwartek, 11 marca 2010

Bezruch

A gdyby tak zaprzedać siebie i udać, że pasujemy idealnie do całej reszty? Że jesteśmy tylko trybikami maszyny, takimi jak inne?
Kiedyś niechcący wdałam się w romans z żalem. Owocem jego była skrucha, w której pozostając przez kilka miesięcy nie cięłam już swoich nóg i przymknęłam drzwi do krainy marzeń. Postanowiłam być statystyczną kobietą, pragnącą męża, dzieci i domu z ogródkiem. Uśmiechałam się i mówiłam "kochanie". Prawie uwierzyłam, że to szczyt moich ambicji i pragnień. Gdyby nie fakt, że (banał) złamałam nogę i zmuszona byłam leżeć cztery tygodnie w łóżku, może nie wezbrałby we mnie już ten gniew, wywołany bezruchem. *
Oto urosła w mojej głowie jak guz wizja bezruchu mentalnego, powolna agonia przykładnego życia małżeńskiego ze stuprocentowo przewidywalnym człowiekiem, którego nie stać było na wyjście poza ramy rzeczywistości gazet; którego pozbawiony transcendencji umysł trzymał się kurczowo ziemi i prawidłowości nią rządzących.

Wzbudzony we mnie bunt rozpuścił zamek z piasku w swoim odmęcie.
Straciłam szansę uwolnienia się z kajdan. Mogłam teraz być panią K., bez bólu i blizn, robiącą mężowi kanapki do pracy i zakupy w osiedlowej Biedronce.
Mogłam przestać tęsknić do papieru i ołówka, marzeń o stadninie koni i podróżach. Mogłam zadowolić się tym, co jest.
Ale czy pogodziłabym się kiedyś z myślą, że jest znacznie więcej, a sama zrezygnowałam z odkrycia tego?

A gdyby tak w końcu odjąć palce od oczu i nigdy już przez nie nie patrzeć?


*Motyw bezruchu pojawia się w książce "Bieguni" Olgi Tokarczuk. Cytuję:
"Bieguni to odłam prawosławnych starowierców. Odrzucali hierarchię kościelną, wierzyli, że świat jest przesiąknięty złem. Uważali , że zło ma największą moc, gdy człowiek stoi w miejscu. Jedynym sposobem ratunku przed złem jest podróż, ruch."
Choć książka średnio mi się podobała, a sama postać autorki przebijająca przez narrację wręcz mnie drażniła, z tezą patronującą książce muszę się zgodzić. Podróż to coś nowego nie - co chwila, lecz w każdej chwili, to ciągłość następujących po sobie lub ze sobą wrażeń, które przeplatają się na tyle sprytnie, że nie tworzą sekwencji, lecz ciągłość, którą trudno byłoby opisać matematycznie czy też fizycznie, ażeby nie zagubić jej świeżości, by nie okazała się swego rodzaju stałą.
Cieszę się, że się przemieszczam, że nie gnuśnieję. Mam nadzieję, że jeszcze wiele mnie czeka zanim zacznę robić na drutach i oglądać Teleexpress.


piątek, 5 marca 2010

Kina europejskiego meandry

Umarłam sobie na dwa tygodnie.
Tyle wystarczy, by wypłakać się za wszystkie czasy, za całe zło, nawet gdy pretekst jest jeden. Bo przecież tylko pretekstu potrzeba, by znów zacząć się użalać nad "życiem kureskim", nie spać do 4:00, szlochając albo o 4:00 się na szlochanie budzić. Płacz ze zgrzytaniem zębami i wbijanie palców w poduszkę. Do tego papierosy (po miesiącu odwyku), palone z oszczędności na dwa razy, po połowie i szklanka wina, żeby przymuliło i organizm niepokorny zechciał w końcu przyznać, że pospałoby się te osiem godzin zamiast czterech.
Zmartwychwstanie nastąpiło kilka dni temu, sprowokowane marchewką na kijku, której to wizja pobudziła krążenie i oto wpłynęłam na żywego przestwór oceanu.

W wyniku przebytej jednak niedawno śmierci nadrobiłam zaległości względem kina francuskiego i włoskiego sprzed 2-3 dekad. Czy było to doświadczenie wzbogacające? Na pewno. Czy przyjemne - tu można by polemizować...
Do zapoznania się wyrywkowo z twórczością Catherine Breillat, skłonił mnie arcyciekawy tytuł jej najgłośniejszego (nie - najlepszego) filmu, "Anatomia piekła". Jako że piekło jest niewyczerpanym w literaturze i sztukach wizualnych tematem, a moja fascynacja wielopłaszczyznowością tego pojęcia i jego semantyką sięga czasów zamierzchłych, chociażby z uwagi na to, że zdaniem kilku osób tam właśnie trafię, postanowiłam poznać kolejną jego odsłonę.

I cóż mamy w "Anatomii piekła"? Mamy nieszczęśliwą kobietę (a jakże), która odczuwa niedosyt dowartościowania, w związku z tym płaci przygodnie napotkanemu mężczyźnie za oglądanie jej. Spotykają się w dość oszczędnym wnętrzu przez cztery noce. Cóż, o tym, co z tych spotkań wynika - a wynika nie tylko seks - nie będę pisać. Wspomnę tylko, że drugą główną rolę gra aktor filmów porno, Rocco Sifreddi, w związku z tym chyba domyślamy się, czego można się na ekranie spodziewać. Dodam jeszcze, że poznamy nowe zastosowanie sprzętu ogrodowego i przepis na awangardowego drinka.

Moja recenzja? Film określany jako najlepszy w twórczości pani reżyser. Ja go określam jako feministyczne pseudofilozofowanie. Z tego też powodu moja ocena jest okołośrednia, z tendencją dążącą ku jedności.

Pozycja obowiązkowa dla tych, którzy lubią pochwalić się znajomym, że widzieli kontrowersyjny film i dostrzegli w nim niedostrzegalne. Patrz: forum Filmwebu.
Przerywnik dla pani Breillat, albowiem teraz na scenę wkracza "Salo, czyli 120 dni sodomy". Ależ tak, ze mną wszystko w porządku! Dobór repertuaru nie był przypadkowy.

Kilka lat temu wpadła mi w ręce książka o tym tytule, której autorem jest nie kto inny, jak sam Donatien Alfonse François de Sade. Lektura znośna, przede wszystkim dla eks-studentki filologii polskiej, jezyk stanowi tu gratkę. Otóż, mili państwo, dzisiaj już nikt nie pisze o miłości tak, jak pan de Sade pisał o jedzeniu gówna. W "120 dniach" są bardzo szczegółowe opisy czynności, zaiste, odpychających, obrzydliwych, na myśl o których statystycznemu Kowalskiemu, kolokwialnie mówiąc, gały by z orbit wypadły. Jest więc sodomia, jest kazirodztwo, jedzenie ekskrementów i ogólnie perwerka. I oto nagle na pomysł zekranizowania tego dziełka wpada twórca "Dekameronu" i "Króla Edypa".

Cóż więc z filmem? Otóż, u Pasoliniego jest to wszystko. Jedynie dwie najbardziej drastyczne sceny wycięto, w związku z tym film miast 117, trwa 111 minut. Na próżno szukać pełnej wersji. W 40 krajach film jest do dzisiaj zakazany. Ewenementem jest w tej kwestii Japonia, bowiem tylko tam wyświetlono pełną wersję. Jakoś mnie to akurat nie dziwi.
Wrzawy wokół tej produkcji przysparza również fakt, iż Pasolini został krótko przed premierą filmu zamordowany.

Nie jest to film dla każdego. Nie polecam na problemy z trawieniem, albowiem mimo kilku wyciętych scen, film nadal chwilami jest nie do zniesienia, a zakończenie jego obejrzałam tylko kątem oka, które już samo się zbuntowało.

Pomimo okrucieństwa obrazu, całej ohydy i zepsucia tam ukazanego, film odczytałam jednak pozytywnie. W żadnym wypadku pod względem estetycznym, albowiem zarówno obraz, jak i ścieżka dźwiękowa pozostawiają wiele do życzenia (rok 1975, nie oczekujmy cudów), to jednak jest to armata wymierzona w faszyzm. Cały metakontekst tego filmu to rozprawienie się za pomocą symboli z ideologią.
Czy polecam? Nie polecam. Warto obejrzeć tylko jako ciekawostkę 'przyrodniczą', natomiast gwarantowane silne emocje tylko o nacechowaniu jak najbardziej negatywnym.

Powracamy teraz jeszcze na moment do pani Breillat, w związku z filmem "Młoda dziewczyna" (fr. Une vraie jeune fille). Opowieść o dorastaniu i tu mogłoby się zanosić na tuzinkowa produkcję z pierwszymi miesiączkami, pocałunkami i buntem przeciw rodzicom, jednak pani Breillat postanowiła sprowadzić skomplikowane początki dojrzewania do problemów waginy. Freud byłby zachwycony. A ja nie jestem, bo nie lubię feministek.
Za to lubię muzykę francuską i królestwo za słodką, filigranową pioseneczkę "Suis-je une petite fille" z filmu!

Recenzja - dla entuzjastek jeżdżenia na rowerze bez majtek i miłośników filmów o bardzo specyficznym zabarwieniu erotycznym.
Może ja jednak wrócę do mojego Gatlifa...

środa, 3 marca 2010

Nagroda pocieszenia

Jak niewiele potrzeba do ugłaskania mnie. Jak szybko umyka mój żal, gdy pan pokaże mi tylko kość. Mój głód jest niepohamowany. Uśmiecham się więc uśmiechem psim i wciągam zapach w nozdrza. Receptory węchowe stymulują wyobraźnię, już prawie czuję smak...

W psich snach myślę, co zrobię temu drugiemu, jak go spotkam. Jak zatopię kły w jego karku, jak szarpać będę skórę i mięso. Bo i po co się do głaskania nadstawiał?

Wciąż postanawiam sobie, jak to pana obszczekam, że jak to? Że głaskać tylko mnie może, bo po to przecież waruję u drzwi dzień i noc, nasłuchując, czy gdzieś z oddali nie słychać znajomego warkotu silnika.
Lecz wiem, że nie obszczekam.
Patrzeć będę tylko uparcie na podłogę w przedpokoju czekając, aż zobaczę jego cień. Zobaczę, jak wchodzi do domu w swoich ciężkich butach i jeszcze zanim zamknie za sobą drzwi, wyciąga do mnie dłoń. Podbiegnę wtedy, machając ogonem i podniosę wytęskniony wzrok.

Dobry pies.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Lamotrygina a BPD.

Ponieważ widzę po statystykach, że kilka duszyczek zbłądziło tu w poszukiwaniu wyrażeń typu "Lamotrygina a BPD", postanowiłam zamieścić posta na temat tego leku, a nuż komuś ułatwię żywot. Nie jestem lekarką, o medycynie wiem tyle, ile opowiada mi moja bliska przyjaciółka studiująca na piątym roku Akademii Medycznej. Ale dzięki niej wiem naprawdę wiele o zaburzeniu, na które sama cierpię.
Kilka akapitów, które tu publikuję, to zbiór najbardziej podstawowych informacji, a także kilku rad i wskazówek, które mogą komuś pomóc i mam nadzieję, że pomogą.


Parę słów o BPD

W polskim internecie wciąż nie poświęca się temu zaburzeniu, poza najbardziej chyba popularną stroną Dawida Calińskiego, wiele miejsca, ale opis można znaleźć nawet w Wikipedii, wiec ujmę to bardziej autobiograficznie.

O tym, że mam BPD dowiedziałam się siedem lat temu. Właśnie osiągnęłam pełnoletność, rok wcześniej rzuciłam szkołę na przełomie semestrów, kolejne miesiące chlałam tylko z kolegami, potem wpadłam w depresję. W szpitalu, do którego sama się zgłosiłam, postawili mi diagnozę. Szukając informacji o zaburzeniu, trafiłam na jedną ze stron, na której napisano, że często mylnie wrzuca się "trudnych pacjentów" do tego wora, więc przyjęłam tę opcję za pewnik. Potem stopniowo zaczęłam kojarzyć fakty, które nie pozostawiały wątpliwości.

Kiedyś potrafiłam angażować się w coś bardzo mocno, wydawało mi się, że dana dziedzina czy działalność jest moim powołaniem, żyłam tym przez jakiś czas, a potem nagle skrzydełka mi opadały. Nigdy nie dostrzegałam jak przez swoja chwilowa obsesję zaniedbywałam inne dziedziny. Dostrzegałam za to po czasie, jakie to było śmieszne dla otoczenia i wtedy pojawiał się dół.
Kiedy pisałam wypracowania na polski, zawsze ponosiły mnie emocje. Angażowałam się we wszystko, co pisałam, pióro już potem żyło swoim życiem. Musiałam dawać je do sprawdzenia matce, żeby upewnić się, czy nie zabrnęłam od "Alicji w Krainie Czarów" do sufrażystek, szklanego sufitu i parytetów.

Ale to był light, a wersja heavy: Rzucenie szkoły muzycznej w wieku 8 lat. Zapisywanie się na zajęcia pozalekcyjne, rezygnowanie po trzech miesiącach, najdalej - pół roku. Rzucenie liceum w połowie 3 klasy. Ponowne próby rzucania szkoły odtąd już co roku. Zmiany planów co do kierunków studiów, trzykrotne rzucenie studiów.
Autoagresja, chlanie, prochy (prócz piguł), seks bez antykoncepcji albo z kimś przypadkowym/żonatym/eks*. Albo genialne pomysły, że może zamiast się uczyć, pójdę pracować do Tesco. Znasz to?
Do tej pory brałam: Mocloxil, Coaxil, Afobam, Hydroxyzinum, Lerivon, Seronil, Depakine Chrono... długo by wymieniać. Do rzeczy:

LAMOTRYGINA


O lamotryginę, po dłuższym buszowaniu w internecie, sama poprosiłam. Nie było łatwo. Moja lekarka, zanim wypisała receptę, przeczytała pełen opis w kilku książkach, skonsultowała się jeszcze telefonicznie ze swoim kolegą po fachu, potem ustaliłyśmy dawkowanie. 25 mg na dobę przez pierwsze dwa tygodnie, potem 50 mg przez dwa kolejne, potem 75 mg aż do 100** mg na dobę. Takie dawkowanie miało zapobiec wystąpieniu reakcji alergicznej, która występuje u ok. 10 % pacjentów. W znikomym ułamku przypadków, zagrażającej życiu.


Lamotrygina a Antykoncepcja
Tak, można przyjmować tabletki antykoncepcyjne biorąc lamotryginę. Nie, lamotrygina nie powoduje osłabienia działania hormonów. Nie wiadomo, czy hormony powodują osłabienie działania lamotryginy, aczkolwiek sa takowe przesłanki. <--- am="" kilkoma="" lekarzami="" obu="" skonsultowa="" span="" specjalizacji.="" z="">
Lamotrygina a Alkohol
Każdy lek antydepresyjny na ulotce ma jasną instrukcję, aby nie spożywać w czasie jego przyjmowania alkoholu. Zwykle to ignorowałam i nic się nie działo. Nie wiem, jak jest w przypadku lamotryginy i nie chcę próbować. Jeśli czeka mnie impreza typu obowiązkowego (czyjeś urodziny, Sylwester, itp.), odstawiam tabletki minimum 24 godziny przed. Wystarczy mi, że kiedyś zapiłam Seronil ostro i dostałam po tym takiego przyspieszenia akcji serca, dezorientacji i wymiotów, że byłam przekonana, że umieram. Nawet jeśli więc nie ma tu żadnej reakcji, nie polecam picia w czasie przyjmowania leków.
Efekty
Uwaga! Lamotrygina to nie jest lek w rodzaju standardowych antydepresantów. Dwa tygodnie nie wystarczą, trzeba czekać minimum miesiąc na poprawę nastroju.

OGŁOSZENIA PARAFIALNE!!!
1) Bardzo ważna rzecz, szczególnie dla osób z BPD, bo to u nas typowe: nie odstawiamy samowolnie leku. Żadnego! "Nie pomaga, to bez sensu" - takie jest standardowe myślenie Borderline'a. Albo: "nie może być tak, że tylko dzięki jakimś prochom czuję się dobrze" czy też "dam radę bez leków". Otóż...
Gówno dasz.
Powiedz to sobie od razu, jeśli jeszcze nie przetrenowałeś tego odstawiając poprzednie brane przez siebie leki.
Przez tydzień-dwa jest dobrze, a potem zaczyna się zjazd jak po dobrej dawce kokainy.
Więc albo chcesz się leczyć, albo bawić się lekarzem w kotka i myszkę.

2) Pogódź się z tym, że musisz przyjmować lekarstwa. Inni przyjmują je całe życie na serce, wątrobę, schorzenia krwi. Ty możesz brać je przez kilka lat, a w końcu okaże się, że nie są Ci już potrzebne.

3) Farmakologia to nie wszystko. Najważniejsza jest terapia i to czasami kilkuletnia. Szukaj psychoterapeuty (nie psychologa!) i to najlepiej takiego, który zajmuje się BPD. Zapytaj o to, na pierwszej wizycie. Jeśli nie, nie umawiaj się na następną sesję. Jesteśmy specyficznymi ludźmi i ciężko się z nami pracuje. Potrzeba nam kogoś, kto z własnej woli w trakcie studiów i pracy naukowej zagłębił się w temat. Nawet jeśli masz dojeżdżać do psychoterapeuty poza swoją miejscowość, to uwierz, ze warto.

4) Nie pytaj "Dlaczego ja?".
Wiem, że cierpisz. Ale masz tylko Borderline Personality Disorder, bo zabrakło dla Ciebie AIDS, nowotworu, zaniku mięśni i stwardnienia rozsianego, nie jesteś kaleką, masz wszystkie zmysły, możesz sam chodzić, sam jeść, nie musisz jeździć na dializy, czekać na przeszczep szpiku, wołać pielęgniarki żeby się załatwić.


Czy to działa?

Umieściłam ten akapit na końcu, ażeby gość przeczytał ogłoszenia parafialne powyżej, co mam nadzieję uczynił.

Tak, to działa. Biorę lamotryginę od ponad pół roku i nie wyobrażam sobie teraz funkcjonowania bez niej. Od momentu, gdy zaczęłam przyjmować leki wprawdzie mój świat nie wywrócił się do góry nogami, nie nastąpił wielki przełom, nie jestem teraz szczęśliwa i zadowolona z życia.
Ale wszystko stopniowo nabiera barw. Nie ma już tylko: "moja krzywda", "mój ból", "to jest złe, a to jest dobre". Nie ma już rzeczy i zjawisk czarno-białych, rzeczywistość przestała mieć tylko dwa bieguny. Pojawiły się nowe płaszczyzny, nowe wymiary.
Nie postrzegam już rzeczy tylko w kategorii "szkodliwe"/"zagrażające" albo "korzystne"/"opłacalne". Myślę logicznie, podczas gdy dotąd "myślałam" emocjonalnie. Nie mam tych patologicznych zrywów ażeby zmieniać świat. A jeśli mam, zaraz sobie to uświadamiam i mówię "hold your horses!".
Nie planuję, że wrócę na studia, choć o tym marzę. Najpierw zobaczę, na ile mi się poprawi. Najwyżej poczekam kolejny rok. W końcu jeszcze nie umieram, a jeśli umrę, to po co mi studia? :)

Mam gorsze dni. Ale w końcu zaczynają one przypominać one gorsze dni normalnego człowieka, który czasem czuje się przytłoczony światem, sobą, znajomymi, rodziną, a następnego dnia wstaje śliczny, liryczny i apetyczny.
Przede wszystkim wstaję z łóżka ze świadomością, że mam coś do zrobienia, że muszę/mogę/chcę iść tu czy tam, że mam ochotę na to czy tamto. Kiedyś, otwierając oczy myślałam z przerażeniem, że oto muszę stawić czoła kolejnemu dniowi mojego zasranego życia.
Tak więc czy warto?

Tak, warto.

_____________________
* Wspomniana na samym początku moja przyjaciółka na wykładzie o BPD powiedziała: "A ja mam przyjaciółkę, która właśnie ma BPD!" Na co wykładowca: "O, proszę. Ilu już miała facetów?"
Jeśli ktoś oglądał "Przerwaną lekcję muzyki", to pojawiające się w filmie pojęcie "promiskuityzm" miało w pełni uzasadnione użycie.
**I tu wyjątki z mego autorstwa niespisanej nigdy "Psychologii kontaktu z psychiatrą": Maksymalna dawka lamotryginy wynosi 400 mg na dobę, ale po pierwsze - nie sądzisz chyba, że końskie dawkowanie jest Ci potrzebne, po drugie - rozmawiając ze swoim psychiatrą, zgódź się na proponowane przez niego dawkowanie. Poza tym:

  • Ciesz się, że w ogóle się zgodził na lamotryginę, bo część lekarzy, a szczególnie ta starsza, jest niereformowalna.
  • Wiem, że istnieją lekarze nie do zniesienia. Wiem, że wydają się lub są durni. Ale jakimkolwiek dupkiem albo frajerem byłby Twój lekarz, to facet studiował 6 lat medycynę i kolejnych 6 robił specjalizację z psychiatrii, więc nie obrażaj jego fachu. Może nie miał do czynienia z tym lekiem? Może nie lubi eksperymentów? Może ma ubogie życie seksualne?
  • Przyjdź na kolejne wizyty, nawet jeśli jeszcze nie skończyły Ci się lekarstwa. Nie traktuj lekarza jak drukarki do recept. On chce Ci pomóc, nawet jeśli tylko dlatego, że mu za to płacą.

Drogi czytelniku!
Jeśli masz Borderline lub ktoś z Twojej rodziny dotknięty jest tym zaburzeniem, jeśli chcesz o coś zapytać, uzyskać radę, napisz śmiało na adres w moim profilu.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Najsmaczniejsza podpierdalanka ever

O ile potrafię przymknąć jeszcze na siłę oko na błędy stylistyczne (nawet jak ktoś powie "bynajmniej" w miejsce "przynajmniej", nie zwrócę uwagi), o tyle nie mogę przez palce patrzeć na zachwaszczanie mowy ojczystej przez wszędobylskie amerykanizmy. I tak oto skomentowałam ostatnio niepochlebnie wpis na popularnym portalu społecznościowym, własnie ze względu na jeden taki kwiatuszek:

"Najlepsza rzecz ever"

No, zdzierżyć nie mogę. Więc piszę, że to nabytek, że brzydko, że przecież sensu gramatycznego to nie ma. "Nie można być najpiękniejszą dziewczyną kiedykolwiek" - argumentuję - "lecz najpiękniejszą jaką kto kiedykolwiek widział". Sam polski ekwiwalent nieszczęsnego "ever" nie ma owego domyślnego sensu, jaki posiada w języku angielskim. Wartość gramatyczna tych dwóch jest różna.

Dla porównania - oczywistość: amerykanizm "ok" oznacza tyle, co "all right" = wszystko dobrze ("właściwie"), a więc nasze "w porządku", więc jak najbardziej pasuje. Ale w przypadku "ever" tej zgodności nie ma.
Oczywiście wywiązuje się polemika na temat praw rządzących językiem internetowym (pytanie - czy językiem internetowym, text language - rządzą jakiekolwiek reguły? bo przecież jeśli ktoś już ów twór za język uznał, muszą takowe istnieć!), że "ever" jest tak samo niepoprawne jak używane w znaczeniu liczebnika wyrażenie "w chuj".

Tzw. "liczebnik" "w chuj" ma swoje ekwiwalenty gramatyczne w języku polskim: "w chuj" = "w cholerę" ("mamy tego w cholerę") a to wywodzi się od "od cholery" = "od groma" = "od licha i ciut" = "bez liku". Mamy takie konstrukcje w języku i można owo "w chuj" nimi łatwo zastąpić. Wydają mi się one nielogiczne, ale istnieją, co oznacza, że wywiązały się jakoś w kontekście historycznym.*
Rozpowszechnienie się tego "ever" kojarzy mi się z "ładewa", którym chlastały nie tak dawno temu dzieciaki (i Peja na antenie TVN), no i oczywiście sławnym "baj de łej" (jak by nie można było rodzimym "swoją drogą"), którym to przykładem poświecił nam były premier.
Ostatnio w modzie oprócz "ever" jest IMHO albo IMNSHO, co wręcz wyprowadza mnie z równowagi i przyprawia o wrzenie krwi w żyłach**.

Nie wiem, skąd w społeczeństwie takie przekonanie, że zapożyczenia z angielskiego akurat brzmią mądrze. Z łaciny, greki, francuskiego, niemieckiego, włoskiego - rozumiem. Ale z angielskiego, który jest językiem międzynarodowych "naszych-klas" i for internetowych dla piętnastolatków??

Ale przy okazji analizy powyższych powzięłam misję dowiedzenia się, czy można w ogóle używać chociażby "w pizdu" w odniesieniu do ilości ("jest tego w pizdu"). I dopadły mię wątpliwości. Może być czegoś od cholery, można iść w cholerę, można iść w pizdu albo czegoś mieć w pizdu. I oczywiście, są to zwroty poprawne w kategorii mowy potocznej, ale jak one powstały i na jakiej zasadzie budują dalsze swoje pochodne, typu: "w chuj"? "W cholerę" (iść) można wyprowadzić od staropolskiego "w czorty". "Idź w pizdu" można by odnieść do wschodniego "paszoł w żopu".

Wielkie rozczarowanie przyniosło mi odkrycie, że w słowniku na stronie Uniwersytetu Gdańskiego nie znalazła się o "w pizdu" nawet wzmianka". Jest, owszem, "iść w piździec" (
Odejść skądś, zwłaszcza pośpiesznie. To leave or depart, especially hastily). Ale "iść w chuj", czy znanego "idź pan w chuj" nie ma w ogóle. Punkt karny dla UG.Wikipedia, jak zwykle, służy objaśnieniem hasła, gorzej z jego zastosowaniem, najgorzej z etymologią, najmniejszej bowiem wzmianki temu zagadnieniu nie poświęcono.

Jestem przekonana (z uwagi na obecny status emigranta nie mam dostępu do jakichkolwiek polskojęzycznych zasobów leksykalnych), iż jest to zapożyczenie od Wielkiego Brata, zważywszy chociażby na akcent na pierwszą od końca sylabę. Idzie się wszakże /pi'zdu/, nie /'pizdu/, a tak w ogóle to idziemy /'fpizdu/, bo przyimek "w" nie tworzy samodzielnej sylaby, a w tym wypadku mamy do czynienia dodatkowo z ubezdźwięcznieniem wstecznym.

Co do zapożyczeń ze jedynie słusznej strony, to podczas swoich poszukiwań rosyjskich korzeni "w pizdu", dowiedziałam się, ku swojej uciesze, że podpierdalanka to we wschodniej gwarze zupa ziemniaczana!


*Odkryłam, że nie jestem w swoim oburzeniu odosobniona.
**Uważam, że cztery ostatnie wyrazy tego zdania to genialne fonetycznie nagromadzenie spółgłosek!

niedziela, 7 lutego 2010

Uwaga, spoiler!

Miewam ostatnio sny apokaliptyczne. Nie w znaczeniu, w którym występuje apokalipsa w doktrynie chrześcijańskiej czy judaistycznej, lecz najbardziej potocznym, oznaczającym - popularny ostatnio za sprawą luk w dokumentacji Majów - "koniec świata", ze wskazaniem na jakąkolwiek bądź jego przyczynę.

Ostatni z tych snów zainspirowany był filmem, od oglądania którego odstraszał mnie już sam tytuł. O ile potrafię strawić produkcje science-fiction (może przez niegdysiejsze zamiłowanie do fantasy, a może fakt, iż wychowałam się na trylogii "Gwiezdnych wojen") typu: "Otchłań" Camerona (który notabene współtworzył "Star Wars") czy wzruszający "Kokon" z 1985, o tyle coś o tytule "Wojna światów" budziło moje wyraźnie pejoratywne skojarzenie z młócką w rodzaju "Dnia Niepodległości". Stary, przewidywalny schemat: 1) kosmici lądują gdzieś w Stanach Zjednoczonych (gdzieżby indziej!), 2) spośród spanikowanego tłumu hamburgerożerców wyłania się jeden dzielny wojownik (zwykle jakiś tatuś albo weteran z Wietnamu, żeby było patriotycznie i rodzinnie), który postanawia stawić czoło zaawansowanemu technicznie najeźdźcy, 3) wreszcie ratuje ludzkość i cała planeta oddycha z ulga.

Otóż, bez zbędnego pieprzenia: podczas burzy z piorunami następuje awaria elektryczności i ładowania w samochodach, a spod ziemi zaczynają wychodzić ogromne "chodziki" z aparatem rażącym, strzelając do ludzi. Bohaterowie (vide: schemat) uciekają jedynym działającym wehikułem - (a to ci niespodzianka, ze też akurat oni go znaleźli!). Oczywiście, "chodzików" są setki, tysiące. Masy rzucają się na oślep przed siebie i po trupach torują sobie drogę ucieczki, której nie ma. Łaziki za pomocą długich macek porywają co bardziej apetyczne jednostki do góry i umieszczają w koszyczku stanowiącym zasobnik, z którego w razie potrzeby zasysają człowieczka by wyssać zeń zapasy hemoglobinki.
W skrócie - giną miliony ludzi, trup płynie rzekami, miasta pustoszeją, nie ma dokąd uciec, wszystkie siły militarne są bezradne, ciekawskie łaziki sondują każdy możliwy zakątek w poszukiwaniu ocalałych.
Dlaczego piszę o "Wojnie światów", skoro to kolejny film powielający schemat?
Otóż, właśnie dlatego, że owa produkcja ten schemat powiela tylko w sensie typologii bohaterów.
Co natomiast wnosi nowego? Co sprawia, ze ten film zapada w pamięć bardziej niż inne produkcje z serii "inwazja UFO"?
Otóż tym decydującym czynnikiem jest lęk.
Autentyczny lęk egzystencjalny, który widz odczuwa oglądając tę produkcję. Poczucie bezbronności. I mówię to ja, fanka von Triera, Kusturicy, Aronofsky'ego.
Po pierwsze - najeźdźca nie przybywa "skądś". Nie. Machiny, które tępią ludzkość jak tępi się mrówki, wyłażą spod ziemi, gdzie czekały tysiące lat na odpowiedni moment, by wyjść i zmieść nas z powierzchni ziemi. Żyliśmy cały czas nieświadomi zagrożenia, które czyhało pod ziemią.

Po drugie - wbrew tytułowi, "wojny" nie ma.
Jest eksterminacja - to słowo pada nawet w filmie. Tępią nas jak szkodniki.
Nie ma nawet mowy o pozornym choćby zrównaniu sił. 'We're fucked up' chciałoby się rzec i święta racja. Rachityczne "chodziki" człapią i strzelają sobie do pojedyńczych, umykających jednostek. Stwierdzenie "nie mamy żadnych szans" jest jedyną realistyczną oceną sytuacji. Gatunek ludzki skazany na wymarcie.

Pod koniec filmu napotykają na rozpadające się wraki "łazików". Co się okazuje? Obcy nie są odporni na działanie mikrobów (dokładnie nie usłyszałam jakich, oglądałam w oryginale), jakichś mikroorganizmów będących we florze naszego ekosystemu. Nie chce się krzyczeć "Hurra". Bo nie było zwycięstwa. Oni przegrali, ale my nie wygraliśmy. Nie mieliśmy żadnych szans. Mieliśmy po prostu szczęście.

Do obejrzenia (chciałam tu użyć synonimu słowa "lektura", jako nazwy czynności, ale nie wiem, jaki miałoby ono odpowiednik odnośny do kinematografii) nie zachęcam ani nie zniechęcam. Powyższy wpis popełniłam w ramach serii "ciekawostki przyrodnicze".

środa, 6 stycznia 2010

Się wie

Pisanie w nocy ma tę zaletę, że w całkowitej ciszy można usłyszeć tę część swoich myśli, które za dnia zagłusza się muzyką, krzątającymi się wokół domownikami, gotująca się w czajniku wodą i miauczeniem kota. A koty występują u nas od dziś w liczbie 3. Najmłodsza pociecha dała się zwabić widmem szynki i resztek indyka, choć zanim zabrała się za te pyszności, zupełnie jak nie-kot, zeżarła resztki bigosu wprost z mojego talerza. Nie żeby żarcie prosto z ludzkiego talerza nie było w kocim stylu, ale żeby tak bigos? I w ogóle skąd wie, że u nas się można stołować? Jakieś kocie plotki?
Nie robimy postępów.
Gnuśniejemy i otulamy w ciszę w nadziei, że gdy nie będziemy o nich mówić, lęki znikną. Izolujemy się i upadamy, a potem czołgamy do łazienek, kuchni, z pozycji parterowej i całkowicie przytłoczonej robimy sobie jakieś śmieszne kolacje i bezsensowne herbaty. Czasami rozmawiamy i częstokroć pozornie zbliżamy się do jakiegoś "przed nami", by już za chwilę odkryć, że jego wizja jest równie albo i bardziej jeszcze odległa, niż była przed chwilą. Tęsknimy, każde za czymś i kimś innym. Czasami mamy ochotę zabić się nawzajem a czasem tylko Się.
Ale Się jakoś nie chce dać się zabić. Się jest mądrzejsze i wie, że jest coś "przed nami", choć go nie widać. Każde z nas widzi to u drugiego, choć nie może zlokalizować u siebie.
Próbowałam wczoraj iść wcześniej spać. Próbuję często, ale nawet jeśli kapituluję o godzinie wcześniejszej niż kopciuszkowa, to i tak chaotyczny mój organizm bojkotuje wszelkie postanowienia. Wyłączam komputer, czytam kilka stron "Rumunii...", a moje powieki nawet raczą wyrazić chęci opadnięcia. Gaszę światło i próbuję autosugestii - bezskutecznie. Po czym zasypiam o godzinie trzeciej albo i czwartej, nastawiam przedtem budzik - na 9 albo i 10, coby być realistką - a dnia następnego nie mogę podnieść się z łóżka. Wstaję w południe, a nawet i później.
Kolejny bezrobotny dzień w dupę.
Znowu palę papierosy.