środa, 16 czerwca 2010

Skorupki jajek

Po tym ostatnim, łzawym poście, pisałam akurat pracę dla kolegi na zajęcia z psychologii. Jako że niespecjalnie chciało mi się szukać zaburzenia, które można ładnie opisać, żeby nie brzmiało zbyt fachowo, a zwyczajnie, jakoby student odrobił zadania domowe, wzięłam na tapetę borderline. W poszukiwaniu jakiegoś ładnego cytatu osoby z borderline, natrafiłam niechcący na stronę, która w sposób szczegółowy, cytując obszernie Stop walking on eggshells, opisuje tok myślenia charakterystyczny dla tego zaburzenia.
Niby od lat wiem, co mi jest, niby przeczytałam już niejedno i nie powinno robić to na mnie wrażenia. Ale ktoś ubrał w słowa dokładnie to, co powiedziałam T., gdy przyjechał. Całą moją szczeniacką awanturę, która w zasadzie rozegrała się o kwestię niewielką, wielką tylko przez mój subiektywny pryzmat postrzegania rzeczywistości.

Gdy pisałam poprzedni post, targały mną emocje. Chciałam, żeby on wrócił wcześniej, ale tak się nie stało. Kiedy przyjechał, a ja się rozpłakałam, zapytał "No dobrze, ale co się właściwie stało?" Panika. Przecież WŁAŚCIWIE nie stało się NIC. Nie stała mi się żadna krzywda, nikt na mnie nie napadł, świat się nie zawalił. Co się stało? Tęskniłam za Tobą, było mi Cię brak, pragnęłam Twojego powrotu. Tylko jak Ci to powiedzieć? Jak wytłumaczyć Ci mechanizm, który karze mi cierpieć katusze z powodu ciszy w mieszkaniu, pustego pokoju, echa w mojej głowie?

"Borderline!" oskarżycielski głos w mojej głowie i już wiem, że znalazłam się w pułapce. Zabrnęłam na terytorium, po którym nie potrafię się poruszać. Wpadłam w zasadzkę najbardziej typowego objawu choroby i robię z siebie kretynkę przed NORMALNYM człowiekiem. Nigdy nie rozmawiałam z nim na temat BPD. Nie miałam odwagi zacząć rozmowy, zawsze był i jest daleko myślami do tego stopnia, że bałam się, że to go w ogóle nie interesuje. Że - jak większość ludzi - powie, ze to brednie i wymyślam sobie problemy. Żeby zrozumieć, musiałby się na jeden dzień znaleźć w mojej skórze, poczuć to, co ja czuję.

Tak więc przyjęłam nieświadomie taktykę ataku: "bo Ty...!" i tu różne niemiłe zarzuty. Cały mój dzisiejszy dylemat polega jednak na tym, iż każdy z tych zarzutów znalazłam na wyżej wzmiankowanej stronie. zgadzało się niemal co do słowa.

Nienawidzisz mnie! (nienawidzę siebie)
· Nie myślisz, że jestem wystarczająco dobra ( ja nie myślę, że jestem wystarczająco dobra)
· Spędzasz tyle czasu w pracy, bo nie chcesz być ze mną ( nie chcę być sama ze sobą, to dlaczego ktoś chciałby być ze mną?)

Mam doła w chuj, że tak to kolokwialnie ujmę, bo inaczej się chyba nie da. I jest to wypadkowa kilku czynników. Pierwszy to ten, że strasznie rozgniewałam T. i miał oczywistą rację, że się postawił i nakrzyczał na mnie jak małe dziecko. Jego reakcja była bardzo racjonalna, w przeciwieństwie do mojej. Po drugie - jak już zaczęłam, nie mogłam przestać. Próbowałam załatać sprawę jakoś naokoło, kiedy poczułam, ze pali mi się grunt pod nogami, ale słowa po prostu same płynęły z moich ust i do dziś wspomnienie tej awantury jest dla mnie żenujące. I w końcu, po raz kolejny dotarło do mnie bardzo wyraźnie, jak bardzo diagnoza, którą mi postawiono jest trafna. Jak głęboko i całą sobą jestem pieprzonym borderem z nadwrażliwością emocjonalną i niewyobrażalnie skrzywionym sposobem odbierania sygnałów z otoczenia. Ale do tego wszystkiego, jak trudno ze mną żyć.

'Obserwuje się, że wiele BPs boją się wpaść w otchłań, kiedy mogą stanąć twarzą w twarz z odrzuceniem lub opuszczeniem. Uczucie jest czasem opisywane jako niepokój dotyczący przetrwania. BPs czują się otępiali, rozłączenie i nierealnie. Dlatego też, angażują ogromne wysiłki, po to aby uniknąć odrzucenia, nie narazić się na opuszczenie. To znowu otoczenie odbiera jako duszenie, kontrolowanie i zastraszanie.

Tak właśnie odebrał to T., choć to nie było moim celem. Nigdy nie chciałam go więzić, tak dobrze przecież znam uczucie zamknięcia w klatce, osaczenia. Nie miałam pojęcia, że uśpiony instynkt bordera da o sobie jeszcze kiedykolwiek znać.
Zejście na ziemię bolało. A zostałam na nią sprowadzona gwałtownie i gniewnie, co było całkowicie uzasadnione proporcjami przyczyny i skutku.

Podjęłam decyzję.
W wyszukiwarce wpisałam: "psychoterapia + Dublin".

sobota, 12 czerwca 2010

...

Mieszkanie zatonęło w ciszy, której nie da się zagłuszyć muzyką. Muzyka to dźwięk martwy, automatyczny odczyt z systemu zero-jedynkowego, który nijak nie zastępuje odgłosu kroków, słów i oddechu.
W poniedziałkowy wieczór wracam z pracy, przemoczona do suchej nitki i siadam przy grzejniku. Włączam film, żeby coś gadało. Śpię cztery godziny. Rano wstaję z potwornym bólem głowy i wiem już, że to choroba.
Cały dzień mówię sobie, że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie i wytrwam. Zajmuję się więc książką, ale czytam jedną stronę dziesięć minut. Gotuję rosół, który będę potem jeść następne pięć dni. Cisza jest tak głośna, że pulsuje mi w uszach. Po pracy kładę się do łóżka, z którego wywalają mnie wymioty. Rzygam na podłogę. Wycieram. Rzygam do sedesu. Zaparzam herbatę i kładę się do łóżka. Mam gorączkę: 38,5. Rzygam jeszcze parę razy do miski, którą przezornie stawiam koło łóżka. Czuję się źle, więc ryczę. Zmęczona, w końcu zasypiam nad ranem.
Środa to półgodzinna mobilizacja. Rozmowa o pracę. Idę, odbywam, wracam, kładę się do łóżka. Na dworze chłód, wilgoć i nie ma słońca. "Jeśli będzie padało, to wrócę wcześniej, może już w czwartek".
Oby padało.
Ale na irlandzką pogodę nigdy nie można liczyć, gdy jest potrzebna.
O 23:40 mam 38,8. W ciągu godziny temperatura dobija do 39 stopni. Słyszę wyraźne kroki. Ktoś jest za ścianą. Nie w sąsiednim mieszkaniu, na zewnątrz. Wydaje mi się, że słyszę oddech, ale tłumaczę sobie, że to przez gorączkę. Nie można słyszeć oddechu przez mur. Moje zmysły płatają mi figla pod wpływem temperatury. Na zewnątrz nikogo nie ma, a ja mam znów stany lękowe. Nigdy sobie z nimi nie radzę. Racjonalizacja wydaje się prosta do przeprowadzenia, ale nie idzie mi zbyt dobrze, więc zapalam wszystkie światła i nie wyłączam ich do rana. Ryczę. Albo oczy mi łzawią od gorączki, sama nie wiem.
Nie napiszę: "Jestem chora, okropnie się czuje. Czy mógłbyś wrócić wcześniej?". Nie napiszę nic, bo to byłoby znów zbyt żałosne. Jeśli napiszę, będzie wściekły. Będzie wściekły, że zepsułam mu wyjazd, że pewnie specjalnie się rozchorowałam, żeby udaremnić mu próbę odseparowania się od mojej osoby choć na chwilę. Obiecuję sobie i odkładam telefon. Późno w nocy uświadamiam sobie, że nic od poprzedniego dnia nie jadłam.
Czwartego dnia cisza udowadnia mi, że nie pójdzie tak łatwo i wygrywają ze mną 1:0 myśli S., które zapijam drugą butelką Casillero del Diablo i Smirnoffem. Nie znoszę wódki, ale mam nadzieję zasnąć. O 2:30 znów wymiotuję. Tym razem nie wiem, czy przez chorobę (39,2), czy przesadziłam z alkoholem. Jestem na siebie zła. Zła, że nie umiem być w samotności. Zła, że nieobecność interpretuję jako opuszczenie, a nie jako deficyt obecności. Telefon milczy.
Łudzę się, jak ostatnia idiotka, że nie dzwoni, choć miał, bo chce mi zrobić niespodziankę i wróci wcześniej. Podświadomie cały czas nasłuchuję. Słyszę gdzieś silnik motoru, ale to nie ten. Ale powoli wszystkie takie odgłosy stają się podobne do tego dźwięku. Wariuję.Znów ryczę.
Rano budzę się i znów nasłuchuję. Wyrzucam butelki w krzaki i idę do pracy. Nie mam już gorączki, być może dzięki zażyciu wszystkich gripexów świata. Dzwoni po południu. Mówi, że może wróci w sobotę. Że pójdą z bratem na ryby rano i pod wieczór będzie. Zadzwoni jeszcze później. Co za ulga. Ucieszona jak jasna cholera, wracam do domu i otwieram wino.
Nie dzwoni.
Znów mam w piersi ten sam, co zwykle, kamień. Boli mnie w okolicy serca. To takie niesprawiedliwe, że nie mogę tego wyrzucić, wyartykułować z siebie.Żeby po prostu przestało.
Ryczę do poduszki i przytulam się do bluzy, którą zostawił. Jeszcze trochę nim pachnie. Nie jestem warta tego, żeby przyjechał wcześniej, chciał się ze mną położyć do łóżka i przytulić. Woli iść na ryby, koncert, chlanie. Bo tam mnie nie ma, tam nie czepiam się go jak pająk i nie zasypuję swoją upierdliwą miłością.
Kiedy dzwoni rano, mówi, że będzie w niedzielę i mówi to wesołym, niefrasobliwym tonem. Dlaczego zawsze to robi? Zawsze wesoły i zadowolony z siebie mówi, że wróci później i na tle jego wesołości mój wisielczy ton wydaje mu się czymś dziwnym, choć wie, że czekam cały czas i nasłuchuję jak ten pies u drzwi. "Co robiłaś?"
A co miałam robić? Przy moim bujnym życiu towarzyskim został mi komputer i gapienie się w sufit. Przeryczałam i przepiłam cały tydzień. Jak dziecko. Z problemem alkoholowym.
Zawsze, gdy jestem smutna, pyta, czy mam depresję, tak jakby to był stan porównywalny z gorszym humorem. Tak, mam depresję, mniej więcej połowę swojego żałosnego życia i doskonale wie o tym. Sam do niedawna zmagał się z tym, więc wie doskonale, jakie myśli nachodzą człowieka, gdy zostaje sam. A mimo to wciąż te głupie pytania. "Jesteś zła?", "Jesteś smutna?". "DALEJ jesteś smutna?".
Tak, jestem. Nie umiem juz być bez Ciebie, nie umiem Ciebie zamienić na koncert i tygodniową przejażdżkę, tak jak Ty mnie. Mam myśli poplątane w głowie. Myśli złe, myśli najgorsze z możliwych. Myśli, które odchodzą, kiedy wygłupiamy się i śmiejemy, kiedy czuję, że naprawdę JESTEŚ ze mną, bo tego właśnie chcesz.

Myśli, które wracają zawsze, gdy zapada cisza.

środa, 2 czerwca 2010

...bo z Kaczki zrobił sie zając. W dodatku cały w buraczkach.Taka to była Dziwaczka

Dogrzebałam się gdzieś w internecie informacji na temat mojego notorycznego palenia cegły w sytuacjach konfrontacji z obcymi, a zwłaszcza grupami powyżej trzech osób. Jednostka owa nosi nazwę erytrofobii i jest objawem fobii społecznej (pośrednio powodowanej przez niską samoocenę bądź depresję), którą od dawna już u siebie podejrzewałam.
Oczywiście T. twierdzi, że coś sobie uroiłam i plotę bzdury, czym mnie irytuje, ale wydaje mi się, że jednak lepiej wiem, co mi dolega i co utrudnia życie. Nie do pomyślenia jest, że cierpiąc na tę przypadłość pracuję na co dzień z ludźmi i to nie kilkoma czy kilkunastoma, lecz z setkami osób. Przeważnie kontakt wzrokowo-werbalny trwa około 30-60 sekund, co nie przysparza mi większych problemów.
Kłopoty zaczynają się wówczas, gdy w odległości niecałych dwóch metrów ode mnie zasiada grupa kilku osób, przeważnie młodzieży i słyszę, jak komentują moje PR-owskie poczynania, a to barwę głosu, a to tekst reklamowy, bądź też grupa turystów zadając mi pytania dotyczące oferty skupia na mnie swój zwielokrotniony wzrok. Na nic się zdaje przeprowadzana w myśli racjonalizacja i próba zapanowania nad sytuacją. Burak wykwita. Nie znoszę być obserwowaną, choć kiedyś bycie w centrum uwagi nie peszyło mnie ani trochę.
Cóż, na kilku stronach, włączając w to Wikipedię, przeczytałam, że erytrofobię oraz będącą jej źródłem fobię społeczną (w moim przypadku jest to fobia uogólniona) leczy się terapią poznawczo-behawioralną, czyli wracamy oto do sedna sprawy.
Przy okazji dowiedziałam się również, że fizjologią i społecznym znaczeniem rumieńca zajmował się ongiś Charles Darwin. Ale co do opisu mechanizmu działania zaburzenia, cytując Wikipedię, wygląda to tak, iż przyczynami występowania lęku są:
  • błędne wyobrażenie pacjenta o własnym obrazie w oczach innych ludzi,
  • ciągły wybór negatywnej interpretacji zaistniałych w życiu zdarzeń, nawet gdy jest możliwość neutralnej lub pozytywnej oceny,
  • wybiórczą koncentrację uwagi na domniemanym zagrożeniu,
  • przekonanie, że wymagania innych są wyższe niż możliwości pacjenta, wskutek czego niemożliwe jest zdobycie ich aprobaty,
  • przypisywanie zbyt dużej mocy sprawczej ocenom innych.

Lęk powstały w ten sposób zostaje utrwalony poprzez:

  • koncentrację na obserwacji własnych reakcji somatycznych (rumieńce, jąkanie, etc.) i wyciąganiu negatywnych dla siebie wniosków,
  • działaniach zabezpieczających, takich jak unikanie sytuacji społecznych, cenzurowanie swoich wypowiedzi, unikanie kontaktu wzrokowego; uniemożliwia to pacjentowi zmianę opinii o sobie, a jednocześnie może u innych rzeczywiście powodować wrażenie, że osoba z fobią jest nieprzyjazna,
  • szczegółową, lecz selektywną i negatywną analizę byłych i spodziewanych sytuacji społecznych.
(...)

Według klasyfikacji DSM-IV fobia społeczną rozpoznaje się, gdy:

  • występują obawy, że słowa lub działania mogą spowodować upokorzenie bądź zawstydzenie,
  • narażenie się na ekspozycję społeczną lub nawet samo myślenie o niej powoduje wystąpienie lęku oraz objawów somatycznych,
  • obawy przed upokorzeniem bądź zawstydzeniem są nieuzasadnione lub nadmierne,
  • występuje unikanie sytuacji wywołujących lęk oraz odczuwanie silnego stresu podczas narażenia na ekspozycję społeczną,
  • odczuwalne jest cierpienie spowodowane unikaniem sytuacji społecznych,
  • występują problemy społeczne i zawodowe.
Jako zalecany doraźny środek farmakologiczny, Wikipedia wymienia moją starą przyjaciółkę, hydroksyzynę. W leczeniu przewlekłym powraca niekończąca się opowieść, czyli SSRI, do których wracać wcale mi się nie chce.
Ciekawa sprawa, na jednym z for przeczytałam post, którego autor na erytrofobię zaczął cierpieć w czasie wyjazdu zarobkowego za granicę do kraju, którego języka nie znał. Ja, kolokwialnie mówiąc, "załapałam" ją, gdy wpadłam w Holandii. Zanim opanowałam komunikatywnie ów niderlandzki, zdążyłam się już nabawić syndromu buraka, co weszło w charakterze anegdoty do moich relacji ze znajomymi, nieświadomymi powagi problemu, dzięki czemu palę teraz cegłę na zawołanie, a w zasadzie żartobliwe " no, Kaczka, zróóób buraczka"
Teraz zastanawiam się, czy terapia jest jedynym wyjściem. Być może jest jakiś sposób, bym z problemem mogła poradzić sobie samodzielnie. A póki co, obawiam się wyjazdu na zlot do Darłowa, choć to sytuacja niegdyś dla mnie całkiem naturalna, ale teraz? Boję się, że spalę się w środowisku stanowiącym niegdyś mój azyl, kręgu ludzi mi bliskich. Staram się jednak nie panikować. A nuż, powrót w rodzinne strony okaże się jednak kojący.

wtorek, 1 czerwca 2010

Everything Dies

Odizolowana od związanego z muzyką środowiska, z niejakim opóźnieniem otrzymuję pewne newsy. Otóż, niedawno dowiedziałam się, że 14 kwietnia zmarł Peter Steele (wł. Petrus T. Ratajczyk) wokalista i basista mojej ulubionej grupy metalowej, Type O Negative. Postać barwna, kontrowersyjna (jego odbyt zdobi okładkę albumu "Origin of the Feces") i niezwykle charyzmatyczna. Type O Negative na żywo miałam okazję posłuchać dwa razy, z czego w tym momencie cieszę się, jako że okazja nigdy się już nie powtórzy.
Twórczość zespołu mogę polecić ze względu na mocne, momentami filozoficzne, a czasem groteskowe teksty i piękny bas. Peter zmarł na atak serca. Miał 48 lat i, co ciekawe, w ostatnim czasie przystopował z używkami, żył w niemalże całkowitej trzeźwości. Ironia losu.

Parę dni temu spadła na mnie kolejna informacja, a mianowicie 16 maja w wieku 68 lat do grona unieśmiertelnionych dołączył dinozaur rocka, Ronnie James Dio. Osobom związanym z nurtem wszelkich odmian rocka nie trzeba osobowości przedstawiać, dla pozostałych nadmienię tylko pokrótce, iż związany początkowo z zespołem Rainbow, od 1979 r. zastąpił w Ozzy'ego Osbourne'a w Black Sabbath. Nagrał z nimi 4 albumy, z których ulubionym moim jest Dehumanizer z 1991 (nagrany po przerwie we współpracy wokalisty z zespołem), określany jako najcięższy w historii BS. Od 1982 grał w założonym przez siebie zespole Dio, tworząc muzykę stanowiącą esencję heavy metalu, najbliższą definicji tego gatunku, zasilając poczet niekwestionowanych ikon.
Zasłynął też jako "wynalazca" czy w zasadzie adaptatora na potrzeby heavy metalu znaku corna.

Nie wiem dlaczego, ale tych dwóch wspaniałych postaci żal mi tak jak Mercury'ego, jak Morrisona, jak Hendrixa, natomiast daleko bardziej niż Kaczyńskiego, nieporównywalnie dotkliwie. Ludzie płaczą po prezydencie, którego nikt nie lubił (choć nastąpił teraz w społeczeństwie zwrot nastawienia), który był dyżurnym tematem satyry, a w tym samym czasie umierają ludzie, którzy tworzyli coś wspaniałego, którzy porywali za sobą tłumy, swoją twórczością kreowali historię muzyki, tworzyli kulturę.

Z dedykacją dla wspaniałych muzyków i ludzi:

Czas Ołowiu

Wtedy gdy się najmniej spodziewasz
Nagła wiadomość pchnie cię nożem
Tępy, znajomy ból
Znów stare blizny się otworzą

Nocą przy małym tranzystorze
Mróz mi pokąsał mózg i dłonie
Spikera chłodny głos
Sprawił, że wiem już, jak się tonie...

Cienki lód
Kruche szkło
Janis J., Brian Jones
Jimi H., Anna J.
Kruchy lód
Cienkie szkło
Steve Mc Queen, Romy S.
Johnie L., Elvis P.
Martwy film
Martwy blues
Kruche szkło
Cienki lód
Czas ołowiu.

Słuchaj, to jest zwyczajne świństwo
Tak się nie mówi "do widzenia"
Nie można wyjść ot, tak
W połowie snu i w pół marzenia
Jeszcze wiruje Twoja płyta
Jeszcze się Tobą ekran pali
Pod zimnym światłem gwiazd
Jak ciężko żyć tym, co zostali...

Cienki lód
Kruche szkło
Janis J., Brian Jones
Jimi H., Anna J.
Kruchy lód
Cienkie szkło
Steve Mc Queen, Romy S.
Johnie L., Elvis P.
Martwy film
Martwy blues
Kruche szkło
Cienki lód
Czas ołowiu.

(Budka Suflera)