środa, 19 maja 2010

Spławik i grunt

Są takie rzeczy, o których się po prostu zapomina. Z czasem, z wiekiem, zostają przyciśnięte stertami innych wrażeń, nieraz tylko cząstkowych, wcale niedogłębnych, bieżących, zostawiających tylko chwilowe, niezobowiązujące ślady. I tak na przykład w ostatnich dniach z radochą na miarę pięciolatki przypominam sobie, jaką wielką przyjemność sprawiało mi ongiś wędkowanie. Samo siedzenie i patrzenie na spławik jest czymś wielce relaksującym, zwłaszcza że okoliczności przyrody mają właściwości kojące najbardziej nawet zbolałe dusze.
Zdobyczy jeszcze żadnych na koncie nie mam ( kilkunastocentymetrowych okoni i płotek nie liczę), choć w miejscu, gdzie zastawiam sidła, ryby są, jednak potencjalne zdobycze mogą być skutecznie płoszone przez przejeżdżające nieopodal pociągi, tudzież watahy podpitych Polaków i psy. Nic to jednak, bo zawsze można zmienić miejsce, a - jak mawia mój ojczulek - w wędkowaniu nie o ryby same w sobie chodzi. I kiedy tak siedzę nad wodą i przypominam sobie jak, będąc dzieckiem, cieszyłam się z tych okazjonalnych wypadów nad jezioro (choć wtedy z ojcem łowiliśmy na gruntówkę), myślę sobie, że jest chyba szansa, żeby wszystko było jeszcze tak jak kiedyś.

wtorek, 18 maja 2010

Raz, dwa, trzy

Im więcej czytam o Bałkanach, tym bardziej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to tam właśnie, w ich sercu leży ta cząstka mnie samej dotychczas nieodnaleziona, wolny elektron, który stanowi esencję mojego jestestwa. Gdybym teraz miała planować podróż, pojechałabym tam przez Węgry, dalej Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Albania, Macedonia, Grecja, Turcja, Armenia, Gruzja i powrót przez Turcję, Bułgarię, Serbię i Rumunię. To byłaby podróż mojego życia. Właśnie to chciałabym w tym/przyszłym roku zrobić. Jak każdy (chyba) człowiek, obdarzony ciekawością poznawczą, chcę podróżować i przecież nie jest to nie wiadomo jaki wyczyn, przecież ludzie jeżdżą tu i tam, co chwila gdzieś czytam, że ten okrętem, tamten motocyklem, a inny jeszcze rowerem. I przecież mogłabym ja też...

Zawsze na drodze takich marzeń staje zawsze pytanie "?".

I jego trzywyrazowa siła zwala z nóg.

środa, 12 maja 2010

25

Mam swoje dwa najgorsze dni w roku. Pierwszym jest Wigilia, drugi to moje urodziny. Niedawno miałam okazję opłakiwać ten ostatni.
Nie ma chyba dnia w roku, kiedy czuję się bardziej skundlona, efemeryczna i sponiewierana. Stuknęło mi właśnie ćwierćwiecze i po raz kolejny zostałam sam na sam ze swoją klaustrofobią. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzie wtedy świętują. Przecież to kolejny krok w naszym Sein zum Tode, jakże może cieszyć, skoro zmierza ku końcowi żywota?
Jak zwykle więc znów refleksja nad "czekaniem na...". Przy czym po "na" następuje niewiele, a przeważnie nic. A przynajmniej nic, co człowiek rozsądny uzne - jakichkolwiek działań. Bo swoich, argumentów koronnych, acz sprzecznych z ogólnie przyjętym systemem wartości bolączek mam kilka i sama dla siebie ich nie bagatelizuję. Summa summarum - nie poszło się zbyt daleko od ostatnich kilku lat. I być może nie pójdzie w ciągu kilku najbliższych.
Chociaż wciąż liczę na przełom.
A może nie doczekam? Być może umrę dzisiaj, jutro, za tydzień. Mogłam umrzeć już dawno. Tak niewiele nieraz brakowało, by moja historia zakończyła się pod kołami samochodu, bym zamyśliła się za bardzo, by zauważyć zbliżające się zagrożenie. Tak niewiele, bym sama odebrała sobie Szansę. Przecież ustawa nie przewidywała.
Mój żywot liczy sobie, tak czy siak, te dwadzieścia pięć lat i trzeba się z tym pogodzić. Już nigdy nie będę dziewczynką w warkoczach, nie będę skakać na skakance ani grać na skrzypcach.

Ale mogę sobie czasem kupić żelki :)

piątek, 7 maja 2010

Złośliwość przedmiotów martwych

Walka z komputerem to przeważnie rzecz z góry przegrana z zasady skazana na katastrofę. Przedmioty martwe w swej złośliwości lubią udowadniać nam, że nie jesteśmy tacy cwani jak nam się wydaje. Tak też i mój laptop postanowił udowodnić mi, że choćbym usunęła z powodzeniem partycje z Linuxem, to "to jeszcze nie koniec", że w moim toku myślenia jest luka. Tym sposobem, usunąwszy Grub2 pozbyłam się niechcący jakiejkolwiek możliwości rozruchu systemu i teraz muszę wytrzasnąć, chyba spod ziemi, płytę z Vistą, inaczej mogę pomachać ręką na pożegnanie 90 gb muzyki i 24 gb moich danych tekstowych, którymi zaczytywałam się w wolnych chwilach.
Zrobiłam sobie ogródek. Na skromnych dwóch metrach kwadratowych zrobiłam eleganckie grządki, pooznaczałam je patyczkami, by po kilku dniach odkryć, że do świeżo wysypanej ziemi srają mi koty. Nie jeden, nie dwa, lecz cztery. Coś mi się wydaje, że z nie będziemy już żyć w przyjaźni, przynajmniej do momentu, gdy wykluczą mój ogródek ze swojego terytorium.
A za oknem pogoda wiosennie niespokojna. A w nade mną widmo braku pieniędzy na bilet do Polski, który sobie już wyśniłam. Ostatni raz widziałam moją familię w sierpniu i chcąc, nie chcąc, stęskniłam się niemiłosiernie. Choć moją tęsknotę napędza raczej nie poczucie braku, dyskomfort deficytu bliskości, lecz świadomość upływającego wciąż czasu oraz faktu, że moi staruszkowie nie młodnieją, a ja drugu już rok spędzam za granicą.
Irlandia nigdy nie będzie moim domem. Jest jak bilet na autobus, który zgniotę w dłoni i wyrzucę, gdy tylko zobaczę swój przystanek. Wtedy wysiądę i wpadnę w ramiona polskich łąk i lasów jak Odyseusz w ramiona Penelopy.

środa, 5 maja 2010

Daffodils look lovely today

No i jak tak można, cały kwiecień pozostawić bez pisania, w żadnym punkcie przestrzeni nie pozostawić nawet słowa, na żadnej płaszczyźnie? Można, gdy nie ma się dostępu do przestrzeni wirtualnej.
Chociaż też nie mam nastroju na pisanie. Ale tym razem nie oznacza to właśnie osadzenia myśli mych klaustrofobicznych poniżej poziomu morza, o nie. Jak na złość, wbrew swoim zwyczajowym tendencjom, rozkwitłam sobie, ot, wstydliwie, lecz całkiem wyraźnie, pierdolonymi irlandzkimi żonkilami i teraz w głowie mam tylko żółte płatki.
Może to wiosna sprawiła, że zamiast gromadzić - przeżywam i przetrawiam na bieżąco, usuwając produkty przemiany materii przez jakąś ukrytą dziurkę w głowie. A może zmiana miejsca zrobiła swoje. Wyrwanie się z dublińskiego zadupia, zamknięcie za sobą nieżyczliwych drzwi, zwycięskie tupnięcie nogą w nowych, skromnych, lecz jakże autonomicznych progach.

W naszym mieszkaniu niedawno zakupiony piecyk gazowy i założony tydzień temu internet, na zewnątrz zalążek ogródka i koty, których T. szczerze nie cierpi.
Ostatnio wpadliśmy w ciąg absurdalnych sytuacji. Otóż, gdy w zeszłym tygodniu wróciłam z pracy jak zwykle o północy, T. wyszedł z propozycją zakupu alkoholu i sponiewierania się w stopniu umiarkowanym, na którą to sugestię z chęcią przystałam. Gdy doczłapaliśmy jednak do całodobowego Tesco, okazało się, że wszystkie półki z alkoholami są w nim pozastawiane. Gdy grzecznie spytałam panią z obsługi, co, do ch..., pani spokojnie odparła, że to "pub hours" i alkoholu nie sprzedają od 22.00 do rana. Co to za kraj? Można się sponiewierać do nieprzytomności pod pubem, a nie można we własnym mieszkaniu, nikomu nie wadząc? To nawet nie absurd, to hipokryzja. Pracując na Temple Bar i oglądając wieczorne spotkania "elementu" w całkiem pokaźnej liczbie, z całą stanowczością stwierdzam, że Irlandia ma większy problem z alkoholem niż Polska, a maskuje go dziecinnym patrzeniem przez palce i pozorami odpowiedzialności społecznej.

Mama T. zakupiła dla mnie papierosy i wysłała pocztą. Pod drzwi sąsiadów (bo tam ląduje nasza korespondencja) przyszła otwarta koperta, w niej różne drobiazgi i fragment opakowania po sztandze fajosów. A obok koperta, w niej zaś list o treści: "Customs & Excise department, Dublin Airport (...), seized goods, to wit: 200 MOCNE cigarettes (...)".

Gdy niczego nie spodziewającego się człowieka spotyka coś podobnego, pozostaje tylko wziąć aparat i uwiecznić swoją własną głupią minę.