poniedziałek, 22 lutego 2010

Lamotrygina a BPD.

Ponieważ widzę po statystykach, że kilka duszyczek zbłądziło tu w poszukiwaniu wyrażeń typu "Lamotrygina a BPD", postanowiłam zamieścić posta na temat tego leku, a nuż komuś ułatwię żywot. Nie jestem lekarką, o medycynie wiem tyle, ile opowiada mi moja bliska przyjaciółka studiująca na piątym roku Akademii Medycznej. Ale dzięki niej wiem naprawdę wiele o zaburzeniu, na które sama cierpię.
Kilka akapitów, które tu publikuję, to zbiór najbardziej podstawowych informacji, a także kilku rad i wskazówek, które mogą komuś pomóc i mam nadzieję, że pomogą.


Parę słów o BPD

W polskim internecie wciąż nie poświęca się temu zaburzeniu, poza najbardziej chyba popularną stroną Dawida Calińskiego, wiele miejsca, ale opis można znaleźć nawet w Wikipedii, wiec ujmę to bardziej autobiograficznie.

O tym, że mam BPD dowiedziałam się siedem lat temu. Właśnie osiągnęłam pełnoletność, rok wcześniej rzuciłam szkołę na przełomie semestrów, kolejne miesiące chlałam tylko z kolegami, potem wpadłam w depresję. W szpitalu, do którego sama się zgłosiłam, postawili mi diagnozę. Szukając informacji o zaburzeniu, trafiłam na jedną ze stron, na której napisano, że często mylnie wrzuca się "trudnych pacjentów" do tego wora, więc przyjęłam tę opcję za pewnik. Potem stopniowo zaczęłam kojarzyć fakty, które nie pozostawiały wątpliwości.

Kiedyś potrafiłam angażować się w coś bardzo mocno, wydawało mi się, że dana dziedzina czy działalność jest moim powołaniem, żyłam tym przez jakiś czas, a potem nagle skrzydełka mi opadały. Nigdy nie dostrzegałam jak przez swoja chwilowa obsesję zaniedbywałam inne dziedziny. Dostrzegałam za to po czasie, jakie to było śmieszne dla otoczenia i wtedy pojawiał się dół.
Kiedy pisałam wypracowania na polski, zawsze ponosiły mnie emocje. Angażowałam się we wszystko, co pisałam, pióro już potem żyło swoim życiem. Musiałam dawać je do sprawdzenia matce, żeby upewnić się, czy nie zabrnęłam od "Alicji w Krainie Czarów" do sufrażystek, szklanego sufitu i parytetów.

Ale to był light, a wersja heavy: Rzucenie szkoły muzycznej w wieku 8 lat. Zapisywanie się na zajęcia pozalekcyjne, rezygnowanie po trzech miesiącach, najdalej - pół roku. Rzucenie liceum w połowie 3 klasy. Ponowne próby rzucania szkoły odtąd już co roku. Zmiany planów co do kierunków studiów, trzykrotne rzucenie studiów.
Autoagresja, chlanie, prochy (prócz piguł), seks bez antykoncepcji albo z kimś przypadkowym/żonatym/eks*. Albo genialne pomysły, że może zamiast się uczyć, pójdę pracować do Tesco. Znasz to?
Do tej pory brałam: Mocloxil, Coaxil, Afobam, Hydroxyzinum, Lerivon, Seronil, Depakine Chrono... długo by wymieniać. Do rzeczy:

LAMOTRYGINA


O lamotryginę, po dłuższym buszowaniu w internecie, sama poprosiłam. Nie było łatwo. Moja lekarka, zanim wypisała receptę, przeczytała pełen opis w kilku książkach, skonsultowała się jeszcze telefonicznie ze swoim kolegą po fachu, potem ustaliłyśmy dawkowanie. 25 mg na dobę przez pierwsze dwa tygodnie, potem 50 mg przez dwa kolejne, potem 75 mg aż do 100** mg na dobę. Takie dawkowanie miało zapobiec wystąpieniu reakcji alergicznej, która występuje u ok. 10 % pacjentów. W znikomym ułamku przypadków, zagrażającej życiu.


Lamotrygina a Antykoncepcja
Tak, można przyjmować tabletki antykoncepcyjne biorąc lamotryginę. Nie, lamotrygina nie powoduje osłabienia działania hormonów. Nie wiadomo, czy hormony powodują osłabienie działania lamotryginy, aczkolwiek sa takowe przesłanki. <--- am="" kilkoma="" lekarzami="" obu="" skonsultowa="" span="" specjalizacji.="" z="">
Lamotrygina a Alkohol
Każdy lek antydepresyjny na ulotce ma jasną instrukcję, aby nie spożywać w czasie jego przyjmowania alkoholu. Zwykle to ignorowałam i nic się nie działo. Nie wiem, jak jest w przypadku lamotryginy i nie chcę próbować. Jeśli czeka mnie impreza typu obowiązkowego (czyjeś urodziny, Sylwester, itp.), odstawiam tabletki minimum 24 godziny przed. Wystarczy mi, że kiedyś zapiłam Seronil ostro i dostałam po tym takiego przyspieszenia akcji serca, dezorientacji i wymiotów, że byłam przekonana, że umieram. Nawet jeśli więc nie ma tu żadnej reakcji, nie polecam picia w czasie przyjmowania leków.
Efekty
Uwaga! Lamotrygina to nie jest lek w rodzaju standardowych antydepresantów. Dwa tygodnie nie wystarczą, trzeba czekać minimum miesiąc na poprawę nastroju.

OGŁOSZENIA PARAFIALNE!!!
1) Bardzo ważna rzecz, szczególnie dla osób z BPD, bo to u nas typowe: nie odstawiamy samowolnie leku. Żadnego! "Nie pomaga, to bez sensu" - takie jest standardowe myślenie Borderline'a. Albo: "nie może być tak, że tylko dzięki jakimś prochom czuję się dobrze" czy też "dam radę bez leków". Otóż...
Gówno dasz.
Powiedz to sobie od razu, jeśli jeszcze nie przetrenowałeś tego odstawiając poprzednie brane przez siebie leki.
Przez tydzień-dwa jest dobrze, a potem zaczyna się zjazd jak po dobrej dawce kokainy.
Więc albo chcesz się leczyć, albo bawić się lekarzem w kotka i myszkę.

2) Pogódź się z tym, że musisz przyjmować lekarstwa. Inni przyjmują je całe życie na serce, wątrobę, schorzenia krwi. Ty możesz brać je przez kilka lat, a w końcu okaże się, że nie są Ci już potrzebne.

3) Farmakologia to nie wszystko. Najważniejsza jest terapia i to czasami kilkuletnia. Szukaj psychoterapeuty (nie psychologa!) i to najlepiej takiego, który zajmuje się BPD. Zapytaj o to, na pierwszej wizycie. Jeśli nie, nie umawiaj się na następną sesję. Jesteśmy specyficznymi ludźmi i ciężko się z nami pracuje. Potrzeba nam kogoś, kto z własnej woli w trakcie studiów i pracy naukowej zagłębił się w temat. Nawet jeśli masz dojeżdżać do psychoterapeuty poza swoją miejscowość, to uwierz, ze warto.

4) Nie pytaj "Dlaczego ja?".
Wiem, że cierpisz. Ale masz tylko Borderline Personality Disorder, bo zabrakło dla Ciebie AIDS, nowotworu, zaniku mięśni i stwardnienia rozsianego, nie jesteś kaleką, masz wszystkie zmysły, możesz sam chodzić, sam jeść, nie musisz jeździć na dializy, czekać na przeszczep szpiku, wołać pielęgniarki żeby się załatwić.


Czy to działa?

Umieściłam ten akapit na końcu, ażeby gość przeczytał ogłoszenia parafialne powyżej, co mam nadzieję uczynił.

Tak, to działa. Biorę lamotryginę od ponad pół roku i nie wyobrażam sobie teraz funkcjonowania bez niej. Od momentu, gdy zaczęłam przyjmować leki wprawdzie mój świat nie wywrócił się do góry nogami, nie nastąpił wielki przełom, nie jestem teraz szczęśliwa i zadowolona z życia.
Ale wszystko stopniowo nabiera barw. Nie ma już tylko: "moja krzywda", "mój ból", "to jest złe, a to jest dobre". Nie ma już rzeczy i zjawisk czarno-białych, rzeczywistość przestała mieć tylko dwa bieguny. Pojawiły się nowe płaszczyzny, nowe wymiary.
Nie postrzegam już rzeczy tylko w kategorii "szkodliwe"/"zagrażające" albo "korzystne"/"opłacalne". Myślę logicznie, podczas gdy dotąd "myślałam" emocjonalnie. Nie mam tych patologicznych zrywów ażeby zmieniać świat. A jeśli mam, zaraz sobie to uświadamiam i mówię "hold your horses!".
Nie planuję, że wrócę na studia, choć o tym marzę. Najpierw zobaczę, na ile mi się poprawi. Najwyżej poczekam kolejny rok. W końcu jeszcze nie umieram, a jeśli umrę, to po co mi studia? :)

Mam gorsze dni. Ale w końcu zaczynają one przypominać one gorsze dni normalnego człowieka, który czasem czuje się przytłoczony światem, sobą, znajomymi, rodziną, a następnego dnia wstaje śliczny, liryczny i apetyczny.
Przede wszystkim wstaję z łóżka ze świadomością, że mam coś do zrobienia, że muszę/mogę/chcę iść tu czy tam, że mam ochotę na to czy tamto. Kiedyś, otwierając oczy myślałam z przerażeniem, że oto muszę stawić czoła kolejnemu dniowi mojego zasranego życia.
Tak więc czy warto?

Tak, warto.

_____________________
* Wspomniana na samym początku moja przyjaciółka na wykładzie o BPD powiedziała: "A ja mam przyjaciółkę, która właśnie ma BPD!" Na co wykładowca: "O, proszę. Ilu już miała facetów?"
Jeśli ktoś oglądał "Przerwaną lekcję muzyki", to pojawiające się w filmie pojęcie "promiskuityzm" miało w pełni uzasadnione użycie.
**I tu wyjątki z mego autorstwa niespisanej nigdy "Psychologii kontaktu z psychiatrą": Maksymalna dawka lamotryginy wynosi 400 mg na dobę, ale po pierwsze - nie sądzisz chyba, że końskie dawkowanie jest Ci potrzebne, po drugie - rozmawiając ze swoim psychiatrą, zgódź się na proponowane przez niego dawkowanie. Poza tym:

  • Ciesz się, że w ogóle się zgodził na lamotryginę, bo część lekarzy, a szczególnie ta starsza, jest niereformowalna.
  • Wiem, że istnieją lekarze nie do zniesienia. Wiem, że wydają się lub są durni. Ale jakimkolwiek dupkiem albo frajerem byłby Twój lekarz, to facet studiował 6 lat medycynę i kolejnych 6 robił specjalizację z psychiatrii, więc nie obrażaj jego fachu. Może nie miał do czynienia z tym lekiem? Może nie lubi eksperymentów? Może ma ubogie życie seksualne?
  • Przyjdź na kolejne wizyty, nawet jeśli jeszcze nie skończyły Ci się lekarstwa. Nie traktuj lekarza jak drukarki do recept. On chce Ci pomóc, nawet jeśli tylko dlatego, że mu za to płacą.

Drogi czytelniku!
Jeśli masz Borderline lub ktoś z Twojej rodziny dotknięty jest tym zaburzeniem, jeśli chcesz o coś zapytać, uzyskać radę, napisz śmiało na adres w moim profilu.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Najsmaczniejsza podpierdalanka ever

O ile potrafię przymknąć jeszcze na siłę oko na błędy stylistyczne (nawet jak ktoś powie "bynajmniej" w miejsce "przynajmniej", nie zwrócę uwagi), o tyle nie mogę przez palce patrzeć na zachwaszczanie mowy ojczystej przez wszędobylskie amerykanizmy. I tak oto skomentowałam ostatnio niepochlebnie wpis na popularnym portalu społecznościowym, własnie ze względu na jeden taki kwiatuszek:

"Najlepsza rzecz ever"

No, zdzierżyć nie mogę. Więc piszę, że to nabytek, że brzydko, że przecież sensu gramatycznego to nie ma. "Nie można być najpiękniejszą dziewczyną kiedykolwiek" - argumentuję - "lecz najpiękniejszą jaką kto kiedykolwiek widział". Sam polski ekwiwalent nieszczęsnego "ever" nie ma owego domyślnego sensu, jaki posiada w języku angielskim. Wartość gramatyczna tych dwóch jest różna.

Dla porównania - oczywistość: amerykanizm "ok" oznacza tyle, co "all right" = wszystko dobrze ("właściwie"), a więc nasze "w porządku", więc jak najbardziej pasuje. Ale w przypadku "ever" tej zgodności nie ma.
Oczywiście wywiązuje się polemika na temat praw rządzących językiem internetowym (pytanie - czy językiem internetowym, text language - rządzą jakiekolwiek reguły? bo przecież jeśli ktoś już ów twór za język uznał, muszą takowe istnieć!), że "ever" jest tak samo niepoprawne jak używane w znaczeniu liczebnika wyrażenie "w chuj".

Tzw. "liczebnik" "w chuj" ma swoje ekwiwalenty gramatyczne w języku polskim: "w chuj" = "w cholerę" ("mamy tego w cholerę") a to wywodzi się od "od cholery" = "od groma" = "od licha i ciut" = "bez liku". Mamy takie konstrukcje w języku i można owo "w chuj" nimi łatwo zastąpić. Wydają mi się one nielogiczne, ale istnieją, co oznacza, że wywiązały się jakoś w kontekście historycznym.*
Rozpowszechnienie się tego "ever" kojarzy mi się z "ładewa", którym chlastały nie tak dawno temu dzieciaki (i Peja na antenie TVN), no i oczywiście sławnym "baj de łej" (jak by nie można było rodzimym "swoją drogą"), którym to przykładem poświecił nam były premier.
Ostatnio w modzie oprócz "ever" jest IMHO albo IMNSHO, co wręcz wyprowadza mnie z równowagi i przyprawia o wrzenie krwi w żyłach**.

Nie wiem, skąd w społeczeństwie takie przekonanie, że zapożyczenia z angielskiego akurat brzmią mądrze. Z łaciny, greki, francuskiego, niemieckiego, włoskiego - rozumiem. Ale z angielskiego, który jest językiem międzynarodowych "naszych-klas" i for internetowych dla piętnastolatków??

Ale przy okazji analizy powyższych powzięłam misję dowiedzenia się, czy można w ogóle używać chociażby "w pizdu" w odniesieniu do ilości ("jest tego w pizdu"). I dopadły mię wątpliwości. Może być czegoś od cholery, można iść w cholerę, można iść w pizdu albo czegoś mieć w pizdu. I oczywiście, są to zwroty poprawne w kategorii mowy potocznej, ale jak one powstały i na jakiej zasadzie budują dalsze swoje pochodne, typu: "w chuj"? "W cholerę" (iść) można wyprowadzić od staropolskiego "w czorty". "Idź w pizdu" można by odnieść do wschodniego "paszoł w żopu".

Wielkie rozczarowanie przyniosło mi odkrycie, że w słowniku na stronie Uniwersytetu Gdańskiego nie znalazła się o "w pizdu" nawet wzmianka". Jest, owszem, "iść w piździec" (
Odejść skądś, zwłaszcza pośpiesznie. To leave or depart, especially hastily). Ale "iść w chuj", czy znanego "idź pan w chuj" nie ma w ogóle. Punkt karny dla UG.Wikipedia, jak zwykle, służy objaśnieniem hasła, gorzej z jego zastosowaniem, najgorzej z etymologią, najmniejszej bowiem wzmianki temu zagadnieniu nie poświęcono.

Jestem przekonana (z uwagi na obecny status emigranta nie mam dostępu do jakichkolwiek polskojęzycznych zasobów leksykalnych), iż jest to zapożyczenie od Wielkiego Brata, zważywszy chociażby na akcent na pierwszą od końca sylabę. Idzie się wszakże /pi'zdu/, nie /'pizdu/, a tak w ogóle to idziemy /'fpizdu/, bo przyimek "w" nie tworzy samodzielnej sylaby, a w tym wypadku mamy do czynienia dodatkowo z ubezdźwięcznieniem wstecznym.

Co do zapożyczeń ze jedynie słusznej strony, to podczas swoich poszukiwań rosyjskich korzeni "w pizdu", dowiedziałam się, ku swojej uciesze, że podpierdalanka to we wschodniej gwarze zupa ziemniaczana!


*Odkryłam, że nie jestem w swoim oburzeniu odosobniona.
**Uważam, że cztery ostatnie wyrazy tego zdania to genialne fonetycznie nagromadzenie spółgłosek!

niedziela, 7 lutego 2010

Uwaga, spoiler!

Miewam ostatnio sny apokaliptyczne. Nie w znaczeniu, w którym występuje apokalipsa w doktrynie chrześcijańskiej czy judaistycznej, lecz najbardziej potocznym, oznaczającym - popularny ostatnio za sprawą luk w dokumentacji Majów - "koniec świata", ze wskazaniem na jakąkolwiek bądź jego przyczynę.

Ostatni z tych snów zainspirowany był filmem, od oglądania którego odstraszał mnie już sam tytuł. O ile potrafię strawić produkcje science-fiction (może przez niegdysiejsze zamiłowanie do fantasy, a może fakt, iż wychowałam się na trylogii "Gwiezdnych wojen") typu: "Otchłań" Camerona (który notabene współtworzył "Star Wars") czy wzruszający "Kokon" z 1985, o tyle coś o tytule "Wojna światów" budziło moje wyraźnie pejoratywne skojarzenie z młócką w rodzaju "Dnia Niepodległości". Stary, przewidywalny schemat: 1) kosmici lądują gdzieś w Stanach Zjednoczonych (gdzieżby indziej!), 2) spośród spanikowanego tłumu hamburgerożerców wyłania się jeden dzielny wojownik (zwykle jakiś tatuś albo weteran z Wietnamu, żeby było patriotycznie i rodzinnie), który postanawia stawić czoło zaawansowanemu technicznie najeźdźcy, 3) wreszcie ratuje ludzkość i cała planeta oddycha z ulga.

Otóż, bez zbędnego pieprzenia: podczas burzy z piorunami następuje awaria elektryczności i ładowania w samochodach, a spod ziemi zaczynają wychodzić ogromne "chodziki" z aparatem rażącym, strzelając do ludzi. Bohaterowie (vide: schemat) uciekają jedynym działającym wehikułem - (a to ci niespodzianka, ze też akurat oni go znaleźli!). Oczywiście, "chodzików" są setki, tysiące. Masy rzucają się na oślep przed siebie i po trupach torują sobie drogę ucieczki, której nie ma. Łaziki za pomocą długich macek porywają co bardziej apetyczne jednostki do góry i umieszczają w koszyczku stanowiącym zasobnik, z którego w razie potrzeby zasysają człowieczka by wyssać zeń zapasy hemoglobinki.
W skrócie - giną miliony ludzi, trup płynie rzekami, miasta pustoszeją, nie ma dokąd uciec, wszystkie siły militarne są bezradne, ciekawskie łaziki sondują każdy możliwy zakątek w poszukiwaniu ocalałych.
Dlaczego piszę o "Wojnie światów", skoro to kolejny film powielający schemat?
Otóż, właśnie dlatego, że owa produkcja ten schemat powiela tylko w sensie typologii bohaterów.
Co natomiast wnosi nowego? Co sprawia, ze ten film zapada w pamięć bardziej niż inne produkcje z serii "inwazja UFO"?
Otóż tym decydującym czynnikiem jest lęk.
Autentyczny lęk egzystencjalny, który widz odczuwa oglądając tę produkcję. Poczucie bezbronności. I mówię to ja, fanka von Triera, Kusturicy, Aronofsky'ego.
Po pierwsze - najeźdźca nie przybywa "skądś". Nie. Machiny, które tępią ludzkość jak tępi się mrówki, wyłażą spod ziemi, gdzie czekały tysiące lat na odpowiedni moment, by wyjść i zmieść nas z powierzchni ziemi. Żyliśmy cały czas nieświadomi zagrożenia, które czyhało pod ziemią.

Po drugie - wbrew tytułowi, "wojny" nie ma.
Jest eksterminacja - to słowo pada nawet w filmie. Tępią nas jak szkodniki.
Nie ma nawet mowy o pozornym choćby zrównaniu sił. 'We're fucked up' chciałoby się rzec i święta racja. Rachityczne "chodziki" człapią i strzelają sobie do pojedyńczych, umykających jednostek. Stwierdzenie "nie mamy żadnych szans" jest jedyną realistyczną oceną sytuacji. Gatunek ludzki skazany na wymarcie.

Pod koniec filmu napotykają na rozpadające się wraki "łazików". Co się okazuje? Obcy nie są odporni na działanie mikrobów (dokładnie nie usłyszałam jakich, oglądałam w oryginale), jakichś mikroorganizmów będących we florze naszego ekosystemu. Nie chce się krzyczeć "Hurra". Bo nie było zwycięstwa. Oni przegrali, ale my nie wygraliśmy. Nie mieliśmy żadnych szans. Mieliśmy po prostu szczęście.

Do obejrzenia (chciałam tu użyć synonimu słowa "lektura", jako nazwy czynności, ale nie wiem, jaki miałoby ono odpowiednik odnośny do kinematografii) nie zachęcam ani nie zniechęcam. Powyższy wpis popełniłam w ramach serii "ciekawostki przyrodnicze".